Start » Piotr Sadowski „Żelbet”
  • Start
  • Galerie
  • Księga Gości
  • Koźmice Wielkie
  • KEDYW Kraków
  • Muzeum AK
  • KH ZG ŚZŻ AK
  • Archiwum aktualności
  • Klub Historyczny
  • Koło Wieliczka SZŻ-AK
  • Materiały historyczne
  • Zamordowani w 1940 roku Charków-Katyń-Twer

  • Zginęli w czasie okupacji
  • Odeszli na wieczną wartę
  • Wspomnienia
  • Kontakt
  • Wiadomości ZG ŚZŻAK
Piotr Sadowski „Żelbet” na Ziemi Myślenickiej

Początki „Żelbetu"

Zgrupowanie ZWZ-AK „Żelbet" stanowiło najliczniejszą w okupowanym Krakowie jednostkę ruchu oporu. Konspiracja rozwijała się tu już od jesieni 1939 r. Zgrupowanie działało na zasadzie „terenówki". W jego skład wchodziło 5 batalionów, liczących ogółem ponad 5000 ludzi. Kilkuosobowe patrole dywersyjne dokonywały licznych akcji na ulicach Krakowa.

Pierwsze decyzje dotyczące utworzenia oddziałów dyspozycyjnych Zgrupowania sięgają lutego 1944 roku. Impulsem do ich utworzenia stały się dwa wydarzenia tragiczne dla krakowskiego ruchu oporu. Dnia 24 marca aresztowany zostaje w dość przypadkowych okolicznościach komendant okręgu, cieszący się olbrzymim szacunkiem „cichociemny" płk Józef Spychalski „Luty". Wszystkie grupy dywersyjne w mieście i okolicy zostały postawione w stan pogotowia. Rozważano wzięcie do niewoli któregoś z hitlerowskich dygnitarzy w celu wymiany, a nawet atak na więzienie Montelupich w celu odbicia aresztowanego. Rozpoczęło się gromadzenie broni.

W południe 8 maja 1944 r. grupa sześciu żołnierzy „Żelbetu" oraz trzech „cichociemnych" konwojujących transport broni zrzutowej została okrążona przez przeważające siły wroga. Po nierównej walce zaledwie czterem Polakom udało się wyrwać z okrążenia, pozostali zginęli, a cały transport broni wpadł w ręce niemieckie. Nazajutrz dowódca „Żelbetu", kpt. Dominik Zdziebło-Danowski „Kordian" wydał rozkaz zorganizowania oddziału partyzanckiego pod dowództwem ppor. Adama Żuwały ps. „Gołąb", który po utworzeniu skierowano na północ od Krakowa.

 

W miechowskiem

W lipcu do „Gołąba" dołączyła zagrożona dekonspiracją grupa dywersyjna ppor. Artura Korbela ps. „Bicz". Liczni ochotnicy napływali do oddziału po wybuchu Powstania Warszawskiego. Pierwszą walkę z wrogiem oddział stoczył 13 sierpnia w Sieciechowicach (zabito kilku i raniono kilkunastu Ukraińców z formacji policyjnych, bez strat własnych).

Dwa dni później w bitwie z oddziałem Luftwaffe we wsi Barbarka poległo dwóch partyzantów, trzech następnych zmarło z ran. Straty niemieckie wyniosły 15 zabitych i 5 rannych. Niestety, w akcji odwetowej Niemcy spalili Barbarkę i rozstrzelali 63 jej mieszkańców. W tej trudnej sytuacji dowództwo postanowiło przerzucić oddział w Beskidy, na teren myślenickiego obwodu AK „Murawa".

 

Koncentracja w Bysinie

Po przejściu Wisły pod Rusocicami (na zachód od Czernichowa), 6 września 1944 r. oddział przybył do Bysiny, gdzie przebywał do 9 września. Dołączył tu oddział „Huragan" dow. przez pchor. Tadeusza Bitkę „Oriona" (dawny oddział KWC „Burza") oraz oddział „Orkan" pchor. Józefa Paciory „Pary". Z rozkazu „Kordiana" nastąpił podział na trzy mniejsze, niezależne oddziały: „Żelbet-I" ppor. Adama Żuwały „Gołębia" (ok. 50 ludzi), „Żelbet-II" ppor. Artura Korbela „Bicza" (ok. 65 ludzi) i „Żelbet-III" ppor. inż. Jana Korzeniowskiego „Wagi" (ok. 45 ludzi).

Oddział „Wagi" składał się z ludzi z połączonych oddziałów „Huragan" i „Orkan". Oficerem ds. koordynacji działań z komendą obwodu „Murawa" został ppor. Stanisław Gaczoł „Nawara". W następnych dniach oddziały „Gołębia" i „Wagi" kwaterowały w Stróży, Trzebuni i Zawadce. Oddział „Bicza" przeszedł na prawy brzeg Raby, gdzie po bitwie pod Łysiną 12 IX 1944 r. (w której nie wziął bezpośredniego udziału) ubezpieczał bazę myślenickiego zgrupowania AK „Kamiennik" od strony Pcimia, a w dniu 15 września ewakuował magazyny, zabrał pozostawioną w bazie na Łysinie broń i w ślad za oddziałami „Murawy" wyszedł z okrążenia.

 

Tokarnia

Tymczasem oddziały „Gołębia" i „Bicza" nawiązały kontakt z kwaterującym w Krzczonowie oddziałem „Odwet" (20 ludzi), dowodzonym przez ppor. Stanisława Molka „Gwarę". Partyzanci z „Odwetu" przekazali najświeższe informacje na temat walk w rejonie Wiśniowej oraz pacyfikacjach, które tam nastąpiły w dniach 17 i 18 września. W międzyczasie napłynęły informacje, że w dworze Targowskich w Tokarni przebywa 64-osobowy oddział niemiecki - mieszana jednostka Wehrmachtu i organizacji TODT, przysłana tu w celu nadzorowania prac fortyfikacyjnych. Wspólnymi siłami (łącznie trzy oddziały liczyły ok. 115 ludzi) postanowiono jednostkę rozbroić w taki sposób, aby nie zginął żaden Niemiec, co ściągnęłoby na wieś ekspedycję karną. Przeprowadzono szczegółowe rozpoznanie.

Pojawił się problem: jak dogadać się z Niemcami? W oddziałach było dwóch żołnierzy mówiących świetnie po niemiecku: Jerzy Hawlena „Jerzykowski" i ppor. Władysław Kamski „Stryszawa". Wybór padł na „Stryszawę", przedwojennego podchorążego, jako że był on starszy wiekiem i rangą, ponadto posiadał polski mundur oficerski. Zresztą chciał on się wykazać i wprost palił się do akcji. Oddziały poinformowano o planie rozbrojenia wrogiej jednostki dopiero po południu 20 września, na kilka godzin przed akcją.

Do celowniczego karabinu maszynowego MG-42, Stanisława Pluchy „Górala" podszedł dowódca drużyny „Jerzykowski", szkicując, gdzie ma zająć stanowisko. Dwór miał być szczelnie obstawiony. Ten zaoponował:

- Rany boskie, jak przyjdzie do czego, to my się tam pozabijamy. Tak nie można! Musimy zostawić lukę.

„Jerzykowski" zgłosił tą uwagę ppor. „Gołębiowi" i postanowiono dwór obstawić wzdłuż parkanu z dwóch stron: od północy i od wschodu, zostawiając w ten sposób wolne pole ostrzału.

Nocą z 20 na 21 września 1944 r., około godz. 23.00 przecięto linie telefoniczne. Partyzanci zajęli stanowiska. Przed bramą stanął „Stryszawa". „Nawara" przypomniał mu:

- Pamiętaj, że masz tylko 15 minut czasu. Potem zaczynamy.

„Stryszawa", wspaniale prezentujący się w oficerskim mundurze, ruszył pewnym krokiem alejką prowadzącą do dworu, od bramy wołając: Wo ist die Wache? (Gdzie jest warta?). Dopiero gdy był przy samym wejściu do budynku, wyskoczyło dwóch wartowników. Repetując broń krzyczeli: Halt! Halt! Polnische Partizan! Na to "Stryszawa" twardo mówi po niemiecku:

- Jestem oficerem Wojska Polskiego, chcę rozmawiać z dowódcą!

Niemcy - wehrmachtowcy z rezerw, w wieku ok. 40 lat - zgłupieli i doprowadzili go do dowódcy warty. Był to podoficer, któremu „Stryszawa" powtórzył żądanie. Zamieszanie zbudziło oficera w stopniu Leutnanta (podporucznika). Mierząc z pistoletu do niespodziewanego intruza, rozkazał:

- Proszę oddać broń!

- Proszę bardzo.

„Stryszawa" oddał visa, Niemiec wyjął magazynek i zwrócił pistolet. Podporucznik wyrzucił nabój, który był w lufie, schował broń do kabury, po czym przeprosił, schylił się i z cholewy wyjął jeszcze angielski granat obronny.

Dowódca niemieckiej jednostki kwaterował w pokoiku na piętrze, na zapleczu budynku. Wyszli z Leutnantem po schodkach. W pokoju paliło się światło, a więc krzyki obudziły Niemca. Gdy stanęli pod drzwiami, światło zgasło i weszli do ciemnego pokoju. Wtedy dowódca - udając, że dopiero co się obudził - usiadł na łóżku i zapalił światło. Był to oficer w stopniu Hauptmanna (kapitana). Na stoliku leżał pistolet.

- O co chodzi?

- Jestem polskim oficerem. Dwór jest otoczony. Jest nas przeszło dwustu. Żądam poddania tej jednostki.

Niemiec myślał przez chwilę, w końcu odparł:

- Nie mogę się ot, tak po prostu poddać.

- Jeśli się nie poddacie, zniszczymy was. Gwarantuję, że jeżeli się poddacie, zabierzemy jedynie sprzęt wojskowy i nikomu nic się nie stanie. Rzeczy prywatne pozostaną nietknięte.

- Jaką mam pewność, że pan nie kłamie?

- Proszę się samemu przekonać.

Partyzanci otaczający dwór trwali w niepewności. Minęło już 13 czy 14 minut, a tu nic. Naraz z dworu wyszedł „Stryszawa" z niemieckim dowódcą, podał hasło i zawołał:

- Od bramy kolejno odlicz!

W ciemności rozległo się odliczanie:

- Raz! Dwa! Trzy!...

Gdy doszło do dwudziestu, Niemiec zrezygnował i poddał jednostkę. Podczas przeskakiwania ogrodzenia komuś z „Odwetu" przypadkowo wypalił karabin. Był to jedyny strzał, jaki padł w tej akcji.

Do budynku weszli partyzanci. Niemcy spali na pryczach w dużej sali z lustrami. Wszędzie było pełno broni i sprzętu. Żołnierzom niemieckim podano warunki kapitulacji. Jeden z partyzantów wziął do ręki plecak ze skóry cielęcej - ciężki! Zagląda do środka, a tu... równo poukładana cała kolekcja wódek Baczewskiego, przywiezionych prosto ze Lwowa. Nad nim stoi wyprężony Niemiec i informuje:

- Das ist privat! (To jest prywatne).

Część partyzantów została na czatach. Wspomina Ryszard Bitka „Chart":

Stoję przy wejściu, przy filarach, obrośniętych winoroślą. Ze mną stał „Wiewiórka", chłop jak dąb, który raz gdzieś wykazał trochę strachu i z tego powodu mu dokuczano - nazywaliśmy go „Dzwoniarzem" (znów ci j... dzwonią ze strachu). Naraz mówi do mnie szeptem:

- Chart, tam ktoś jest...

Ja na to:

- Co, znowu ci coś dzwoni?

Ale na wszelki wypadek lufą empi rozgarniam winorośl. Patrzę, a tu stoi Niemiec, starszy wehrmachtowiec. Wlazł w winorośl i stał cicho. Wyciągnęliśmy go stamtąd, obszukali - miał w kieszeniach pełno łódek z amunicją karabinową - i rozbroili.

Broń pomagał wynosić również „Góral".

W środku „Jerzykowski" dał mi dużą torbę, w jakiej zwykle nosi się mapy:

- Bierz to!

Torba była ciężka, ważyła coś z 8 kilo.

- Co tam jest? - pytam.

- Co cię to obchodzi. Zabierz, ale tak, żeby nikt nie wiedział.

Położyłem torbę na wóz, później zaglądam, a w torbie jest 8 nowiutkich, 13-strzałowych pistoletów Browning. Chodziło o to, aby nie poszły do podziału. Podzieliliśmy się nimi później, ja miałem jeden z nich, „Jerzykowski" też.

W niewielkim budynku za ogrodzeniem przebywało jeszcze ośmiu Niemców, których nasi nie rozpracowali. Siedzieli cicho, dopóki ktoś ich nie zauważył. „Jerzykowski" wezwał ich do poddania się, ci jednak odparli, że... nie mogą bez rozkazu. Ktoś pobiegł po Hauptmanna i ten wyjaśnił sprawę.

Niemcy oddali wszystko: broń, pasy, ładownice, peleryny maskujące, plecaki, buty. Wśród zdobytej broni było 45 szt. karabinów Mauser, 3 pistolety maszynowe i 16 pistoletów. Później okazało się, że Niemcom gdzieś udało się ukryć karabin maszynowy. Wśród zdobytej amunicji były bowiem skrzynki z nabojami kal. 7,92 mm oznaczonymi S**. Była to amunicja o ładunku wzmocnionym (do karabinu maszynowego).

Po akcji oddział „Odwet" ze swoją częścią łupu udał się do os. Figuły w Pcimiu. Na miejsce doprowadził ich Józef Kobiałka z Zawadki (rola Pękalowa).

Przyjechali partyzanci z Tokarni we dwie pary koni. Było ciemno, księżyc nie świecił. Zapukali do nas i mówią, żeby ich przeprowadzić na Figuły. Jednego konia wziąłem jedną ręką, drugiego drugą pod gardło i mówię: nie świećcie latarkami, bo będzie widać z Pcimia. Wtedy tam rosły tylko jałowce, teraz już zarosło. Zajechaliśmy na Zagrodę i stamtąd kazali mi wrócić. Przyszedłem do domu, położyłem się spać, a tu przyszli i świecą za mną, czy czasem nie poszedłem ich zdać. Zobaczyli, że jestem, to dali spokój.

Oddziały „Gołębia" i „Wagi" odeszły na Krzczonów i Pcim, gdzie przeszły Rabę i przez Średnią Suchą udały się na Weszkówkę. Podczas odskoku miało miejsce humorystyczne zdarzenie.

W oddziale „Wagi" służył niedawno przyjęty za protekcją p. Leśniaka z dworu w Kawęcinach „Kopytkiewicz" (Jacek Klebert), dzielny chłopak, który bardzo chciał pójść do partyzantki. Jako, że był nieco krnąbrny, w dniu, w którym przyjęto go do oddziału Leśniak powiedział do „Wagi":

- Dajcie mu trochę w kość w tej partyzantce.

No i jak gdzieś na drodze utknęła podwoda, to komendant „Waga" od razu wołał:

- Kopytkiewicz, do podwody!

Pewnego razu w jednej z wiosek do oddziału przyszła nauczycielka.

- Panowie, mam sztandar i nie wiem, co z nim zrobić.

- No to niech pani przyniesie.

„Sztandar" okazał się zwykłą flagą szkolną, widocznie nauczycielka obawiała się ją dłużej przechowywać. „Waga" natychmiast zawyrokował:

- „Kopytkiewicz", będziesz się tym sztandarem opiekował.

Dalsze dzieje sztandaru wspomina Ryszard Bitka:

Jak „Kopytkiewicz" wpadł do sypialni i zobaczył karabiny, to sztandar postawił w kącie, wylazł z czterema karabinami i poszedł zadowolony.

Odskok. Uszliśmy coś ze 2 czy 3 kilometry, a tu komendant „Waga" podjeżdża do mnie na koniu i pyta:

- Słuchaj, „Chart", gdzie jest ten sztandar?

- Ja nie wiem, to „Kopytkiewicz" go miał.

Wtedy „Kopytkiewicz" przypomniał sobie o sztandarze:

- O rany, zostawiłem sztandar!

„Waga" odrzekł:

- Cholera, jak to będzie wyglądać? Akcja, a zostawili sztandar.

I do mnie:

- Bierz mojego konia i jedźcie po ten sztandar.

Dodał mi do pomocy jednego kolegę. Przyznam się, rzadko miałem w partyzantce stracha, ale nie bardzo się czułem z tym powrotem. Jedziemy i klniemy na „Kopytkiewicza". Wjeżdżamy w aleję, a tu po polsku nas wita sierżant, widocznie Ślązak.

- Panowie, 4 kilometry stąd jest druga taka jednostka, ja was zaprowadzę...

- Dobra, dziękujemy, będziemy wiedzieć.

Niemcy mieli nakaz, aby przez godzinę nie wszczynać alarmu. Udawaliśmy, że coś sprawdzamy, pokręciliśmy się, no i kolega wziął dyskretnie ten sztandar, tak że Niemcy nawet nie zauważyli. Przywieźliśmy z powrotem tą wielką zdobycz.

Akcja na dwór w Tokarni pozwoliła oddziałom „Żelbetu" uzupełnić uzbrojenie, które już w niedługiej przyszłości miało się bardzo przydać. Była to pierwsza akcja bojowa na nowym terenie, w dodatku zakończona pełnym sukcesem. Dopiero po tej akcji gestapo zorientowało się, że przeszło 100 „leśnych" przeszło z miechowskiego w rejon Myślenic. Sam „Stryszawa" za wykazaną odwagę został przedłożony do odznaczenia krzyżem Virtuti Militari. Po pewnym czasie powierzono mu również dowództwo czwartego oddziału partyzanckiego „Żelbetu".

 

Koncentracja w lasach Łysiny

Po udanej akcji w Tokarni oddziały „Żelbet-I" i „Żelbet-III" przemaszerowały przez Krzczonów do Pcimia, gdzie przekroczyły Rabę i udały się przez Małą Suchą do leżącego już w Węglówce osiedla Weszkówka. Osiedle to składało się wówczas z trzech gospodarstw. Ukryte wśród lasów Łysiny stanowiło świetną bazę dla oddziałów partyzanckich. Dołączył tu również oddział „Bicza", który w wyniku obławy niemieckiej w dniach 15-16 września, po ewakuacji magazynów bazy partyzanckiej wycofał się z Łysiny w kierunku Kornatki.

Na Weszkówce trzy oddziały „Żelbetu" przebywały przez tydzień - do 30 września. W tym czasie dokonano podziału zdobytej w akcji na dwór w Tokarni broni i oporządzenia. W dniu 25 lub 26 września inspekcji kwaterujących na terenie obwodu AK „Murawa" trzech oddziałów dokonał komendant obwodu, ppor. Wincenty Horodyński „Kościesza". Prowadził on rozmowy z oficerem ds. koordynacji współpracy z obwodem ppor. Stanisławem Gaczołem „Nawarą" oraz dowódcami oddziałów: ppor. Adamem Żuwałą „Gołębiem", ppor. Arturem Korbelem „Biczem" i ppor. inż. Janem Korzeniowskim „Wagą". Ich celem było ustalenie sposobu zaopatrywania licznego przecież zgrupowania. Jak wspomina Stanisław Plucha, przyjechał też po to, aby zabrać ewakuowany przez „Bicza" z Łysiny karabin maszynowy i „piata". Radiostację nam zostawił, argumentując, że dzięki temu będziemy mieć łączność. W praktyce bardzo rzadko udawało się nawiązać łączność. Były to angielskie radiostacje, dobre „jak mnie widzisz, to mnie słyszysz". Z jednej góry na drugą można było rozmawiać nawet na 10 km, ale wystarczy, że między rozmówcami była przeszkoda terenowa, to nic z tego. W sprawach zaopatrzenia nasi dowódcy powiedzieli „Kościeszy":

- Mamy pieniądze na żywność, więc możemy kupić świnie czy kartofle od ludności. Resztę zdobędziemy w Liegenschaftach.

Owszem braliśmy także żywność z dworów za pokwitowaniem. Kościesza na to:

- Liegenschaftów to za wiele w okolicy nie ma. Na moim terenie my was będziemy żywić

- Dobrze, niech pan ot powie naszym żołnierzom.

Prezentowaliśmy broń, bo to w końcu komendant obwodu, gdy nam odczytano, że nasze oddziały będą zaopatrywane: dziennie na partyzanta 6 dag mięsa, 2 dag tłuszczu, 2 dag cukru itd. Wzdłuż szeregu przeszedł pomruk niezadowolenia, no i „Kościeszy" się to nie spodobało. Wyszło to strasznie głupio.

Poza tym „Kościesza" chciał się dowiedzieć, jak znamy broń. Podszedł do „Wiórki" (Władysłąw Sikora - przyp. PS), mojego późniejszego amunicyjnego. Był to Krakus z Krowodrzy. Pyta się:

- Z czego składa się z karabin?

A on na to po krakowsku:

- Żelazo i dykta! (bo kolby były ze sklejki).

Otrzymawszy taką odpowiedź „Kościesza" poczuł się urażony i poszedł. Więcej z nim my - zwykli żołnierze - się już nie spotkaliśmy.

 

W rejonie Komornik

Kilka dni po wizycie „Kościeszy" oddziały „Żelbetu" przeszły z Węglówki w rejon Raciechowic, gdzie często zmieniały kwatery. Kolejne miejsca postoju wypadły w rejonie Kobielnika, na Grodzisku, w Zegartowicach, Dąbiu i Komornikach. Dnia 2 października trzy oddziały skoncentrowały się w Dąbiu, gdzie wszyscy partyzanci przeszli obowiązkowe szczepienie przeciwko tyfusowi. Tutaj też dnia 5 października miałą miejsc inspekcja oddziałów przez wysłannika inspektoratu AK Kraków „Krokodyl", zastępcę inspektora ppłk Piotra Kaczałę ps. „Zrąb" (wcześniej wizytował on oddziały zgrupowania „Kamiennik" i prowadził śledztwo w sprawie samowolnych rozmów „Kościeszy" z Niemcami).

 

Mylenie przeciwnika

Po przeprowadzonej koncentracji, w dniu 7 października „Żelbety" w celu zmylenia węszących w okolicy konfidentów pomaszerowały w rejon Gruszowa, a następnie na południe. Trzy dni później zgrupowanie dotarło w rejon Woli Skrzydlańskiej, gdzie zajęto kwatery na górze Śnieżnica. Był to już teren limanowskiego obwodu AK (kryptonim „Kąkol"). Po tygodniowym pobycie na Śnieżnicy nastąpiło przejście oddziałów Zgrupowania do Stróży k. Dobrej (18-20 października). Tu postanowiono powrócić w myślenickie i rozproszyć oddziały w terenie, co ułatwiłoby sprawy kwaterunkowe i zdobywanie żywności, a jednocześnie podzieliło uwagę nieprzyjaciela. Oddział „Gołębia" stanął w Węglówce, oddział „Bicza" - na Sarnulkach, oddział „Wagi" - w Krzyworzece. Przygotowywano się na zimę - zbierano żywność, kompletowano ubrania i medykamenty.

Jedną z większych akcji zaopatrzeniowych był wypad na niemieckie gospodarstwo rolne - Liegenschaft - w Liplasie k. Gdowa. Zarekwirowano tam 9 rasowych krów, które rozdno na przechowanie kilku gospodarzom, na miejscu ubito olbrzymiego byka (ważył ponad tonę!). Zagarnięto również ewakuowany przez Niemców z frontu wschodniego szpital polowy. Jak wspomina Ryszard Bitka, ppor. „Waga" nie mógł wyjść z podziwu widząc bezcieniowe lampy naftowe do przeprowadzania operacji. Łupem partyzantów padł również sprzęt geodezyjny, który Niemcy wykorzystywali przy budowie fortyfikacji. Sprzęt ten - jako bezużyteczny w partyzantce - wraz z wyposażeniem szpitala przekazano następnie do Krakowa, skąd ciągle napływały pieniądze na zakup żywności.

Z tego okresu pochodzi wspomnienie zapisane przez żonę komendanta „Kościeszy", Zofię Horodyńską: (...) Oficerowie „Żelbetu" są bardzo sympatyczni, a znamienną ich cechą jest zamiłowanie do podróży i nocnych wizyt. Jeżeli „Żelbet" zamelduje się np. o ósmej wieczór, to możemy być pewni, że mila rozmowa przeciągnie się co najmniej do północy. Słuchamy wtedy długich i ciekawych opowieści z miechowskiego i Krakowa, przy wątłym płomieniu lampy naftowej lub świecy. Czasem radio przerywa znienacka tok rozmów komunikatem z Londynu albo wtóruje cicho melodiami ze świata. Oto opowiada właśnie por. „Nawara":

- Jechał do nas „Waga", miał kontakt przez Sarnulki u „Rogacza" i szukał nas. Konie zostawił pod lasem, wchodzi do chaty, nie wiedząc, że to chata Rogacza.

- Tu są Sarnulki? - pyta.

„Rogacz", na widok obcego, mówi:

- To nie tu, to jeszcze dalej, o trzy kilometry.

- A „Rogacz" gdzie mieszka?

- Ja nie znam żadnego „Rogacza".

- Jak to, nie znacie „Rogacza"?

- Nawet o takim nie słyszałem.

Słysząc to, synek „Rogacza" śmignął do następnej chałupy, gdzie właśnie melinował „Prąd". Ten przybiegł momentalnie, wszedł do izby, huknął:

- Wstać! Ręce do góry!

Waga porwał się z miejsca nie wiedział co robić, chwycić za rewolwer czy podnosić ręce. „Rogacz" tymczasem jednym skokiem znalazł się w sieni i wyrwał z kąta mpi. A „Prąd" komenderuje dalej:

- „Rogacz", zrewidować go!

- Jak to „Rogacz"! - woła Waga. - Ja przecież jestem „Waga"!

No i rozpoznali się. a o mały włos nie przyszło do strzelaniny. „Prąd" długo jeszcze nabijał się z „Rogacza", bo ten groził mpi bez magazynka.

 

„Siekierz" dowódcą

Dnia 3 listopada 1944 r. dowódca Zgrupowania 20 pp. AK „Żelbet", kpt. Dominik Zdziebło-Danowski ps. „Kordian" wydał rozkaz reorganizujący oddziały partyzanckie. Oddział „Gołębia" (I) został podzielony na 2 plutony, podobnie oddział III „Wagi", oddział II „Bicza" podzielono na 3 plutony, ponadto utworzono oddział IV pod dowództwem ppor. Władysława Kamskiego „Stryszawy", bohatera akcji w Tokarni (1 pluton). Dowódcą całości został zastępca „Kordiana", ppor. Jan Zienkowicz „Siekierz", ppor. „Nawara" otrzymał funkcję adiutanta i oficera szkoleniowego, kapelanem został ks. Edmund Łowiński „Strad", lekarzem oddziałów Zgrupowania - dr Tadeusz Płatek „Tygrys", oficerem zaopatrzenia - kpr. Adam Kowalski „Koński". „Siekierz" był pierwszym dowódcą połączonych „Żelbetów", dotychczas operowały one samodzielnie.

 

Poręba

W dniach 9-14 oddziały kolejno przechodziły w nowe miejsce koncentracji - do Poręby, wioski położonej w dolinie Trzemeśnianki, między Działkiem, Łysiną i Kamiennikiem. Pierwsze przybyły oddziały „Gołębia" i „Wagi", entuzjastycznie witane przez ludność cywilną. Nie wróżyło to dobrze, bo toż po przybyciu na nowe miejsce postoju o partyzantach stało się głośno. Nawiązano współpracę z miejscową terenówką.

Około 20 listopada liczebność i rozmieszczenie oddziałów partyzanckich wyglądały następująco: oddział „Żelbet-I" (31 ludzi) kwaterował w os. Grotówka, na stoku na zachód od centrum wsi, oddział „Żelbet-IV" (18 ludzi) zajął dwa domy w osiedlu położonym na stoku Działka, kilkaset metrów na południowy zachód od oddziału I, „Żelbet-III" (ok. 40 ludzi) stanął w grupie domów na południowy wschód od centrum Poręby (poniżej Kudłaczy), zaś najliczniejszy „Żelbet-II" (ok. 60 ludzi) przebywał w pobliżu drogi prowadzącej doliną na Suchą Polanę. Ppor. „Siekierz" kwaterował z oddziałem „Wagi".

Nowe miejsce postoju miało i swoje atrakcje. Wspomina Ryszard Bitka: W Porębie, w jednym z ostatnich domów była bimbrownia, i to fachowo zorganizowana, z miedzianymi rurkami, szkłem i wszystkim, co trzeba. Nasi tam poschodzili, tamci chętnie częstowali, ale później był rozkaz, że nie wolno. Raz mnie tam po coś wysłano, i kogo spotykam? Jednego z dawnych kolegów z oddziału „Burza", „Komara", jako kierownika całego tego interesu. Pytam:

- Słuchaj, przecież rozbijaliśmy razem tyle tych bimbrowni, jak wy tu egzystujecie!?

- Bo my działamy z polecenia. To jest bimbrownia K.O. [Komendanta Obwodu] Myślenice,
„Kościeszy".

Tak więc była to legalna bimbrownia!

 

Walka pod Kamiennikiem

W Porębie urządzano polowe msze św., prowadzono szkolenie - normalne, partyzanckie życie. Podczas jednego z nabożeństw nad wioską przeleciał niemiecki samolot zwiadowczy. Widać było, że wróg coś szykuje. Wieczorem 20 listopada dowódcą warty został Stanisław Plucha. Dowódca plutonu „Jerzykowski" zakomunikował, że dowódcą warty będzie pchor. „Fala" (Józef Semik - przyp. PS). „Gołębia:" wówczas nie było, bo przebywał u „Siekierza". „Fala", który był u nas dopiero dwa 2 tygodnie zakomunikował, że on może być oficerem inspekcyjnym. Doszło do ostrej wymiany zdań, „Gołąb" nie przychodził, a o 20.00 musiała być zmiana warty. Dostałem więc od „Jerzykowskiego" (Jerzy Hawlena - przyp. PS) rozkaz zorganizowania zabezpieczenia oddziału. Na nic były protesty, że dopiero skończyłem służbę.

Rozstawiono czujki. Nad ranem 21 listopada wartownicy usłyszeli szczekanie psów w Trzemeśni. Tuż przed zmianą warty strz. „Wiórko" dostrzegł podchodzące z Trzemeśni w stroną Śliwnika postacie. Zostawił na czatach swego zmiennika „Giganta" (Kazimierz Golemo) i sam pobiegł z meldunkiem. „Gołąb" rozpoczął ewakuację swego oddziału z Grotówki - na drugą stronę doliny wysłano wozy konne. W stroną nieprzyjaciela wysłano patrol kpr. Józefa Zająca „Nory", który meldował o ruchach nieprzyjaciela. Po dojściu na Śliwnik Niemcy rozwinęli tyralierę i skręcili w stronę Grotówki. Druga ich grupa szła wprost od strony Trzemeśni. Polskie patrole wycofywały się, jedynie przebywający od dwóch tygodni w oddziale podch. Józef Semik „Fala" zwlekał z opuszczeniem stanowiska i przez własną niefrasobliwość dostał się do niewoli. Został on później bestialsko zamordowany na gestapo w Myślenicach.

Kierunek niemieckiego ataku byłby zaskoczeniem dla partyzantów, gdyby nie czujność dobrze rozlokowanych posterunków. Zofia Horodyńska napisała, że grupa żandarmów ubrana w celty podeszła pod ich (Żelbetu - przyp. PS) kwatery od strony Śliwnika takimi dróżkami, jakie od początku wojny Niemców nie widziały. Musiał ich więc podprowadzić konfident. Później, po wojnie okazało się, że konfidentów było aż dwóch - obaj byli mieszkańcami Poręby.

Oddział „Gołębia" szybko skierował się na drugą stronę doliny. Widząc to Niemcy ruszyli biegiem, aby dopaść oddział w tym niekorzystnym do obrony miejscu. Ostudził ich zapał Erwin Felsen „Erwin", celowniczy karabinu maszynowego oddziału „Bicza", który widząc co się święci puścił w ich stronę kilka serii. Wtórował mu z drugiej strony „Granat" (NN) od „Stryszawy". Żandarmi - a było ich w sumie ponad 200 - rozbiegli się w poszukiwaniu schronienia. Dało to oddziałowi „Gołębia" czas na przeskoczenie dolinki i zajęcie stanowisk po jej drugiej stronie. Doskonałe stanowisko strzeleckie zajął ze swym karabinem maszynowym Stanisław Plucha.

Wspierał go cały oddział „Gołębia". W sumie „Góral" wystrzelił 500 szt. pocisków, jego koledzy również nie próżnowali, oddając ze swych karabinów po kilkadziesiąt strzałów. A chodziło nie tylko o swoją skórę.

W bok od nas, w dwóch domach kwaterował oddział „Stryszawy". Niemcy chcieli tam iść, ale ja ich ryglowałem. Prosto na nas też nie mogli iść, bo jest tam stromo, na łeb, na szyję. Podczas tego strzelania, wskutek zacięcia i eksplozji naboju „Góral" został na krótko ogłuszony i zmuszony był przerwać ogień.

Oddział „Stryszawy" wycofał się w stronę „Wagi", wysyłając patrol pod dowództwem Emila Platy ps. „Kadet" w rejon skrzyżowania dróg na granicy Pcimia i Poręby. W drodze powrotnej patrol ten został ostrzelany z broni maszynowej. Na linię lasu wycofał się również oddział „Gołębia". Wspomina „Góral": Ja zaś siedziałem w swoim jarze jak w bunkrze. Zostałem tam sam z amunicyjnym. Co Niemcy wychylili głowę, to ja puszczałem serię. Rzucali nawet do nas granaty, bo myśleli, że jestem gdzieś bliżej. W końcu - gdzieś po trzech godzinach - się wycofałem, bo krzyczeli na mnie koledzy z lasu, abym się wycofał. „Gołąb" miał później pretensje, że nasz oddział właściwie sam walczył. „Stryszawa" też trochę walczył.

Oddziały „Żelbet-II" i „Żelbet-III" zajęły stanowiska na skraju lasu, u podnóży Kamiennika i Łysiny. Rozlokowano c.k.m. „Erwina" i r.k.m. „Mika" (Władysław Wiśniach) od „Bicza" oraz ck.m. „Szczęsnego" (Andrzej Lichoniewicz) od „Wagi". Wkrótce dołączył ze swoim MG-42 „Granat" od „Stryszawy". Rozegrał się swoisty pojedynek między celowniczymi karabinów maszynowych. Ryszard Bitka pamięta, jak jeden z naszych kaemistów dostał rozkaz „skieruj ogień na dwa palce od tego drzewa" i puścił tam parę serii. Podobno później znaleziono w tym miejscu tam później lufę rozbitego niemieckiego kaemu. Stanowisko „Granata" zostało skutecznie ostrzelanie przez dwa niemieckie karabiny maszynowe, a sam celowniczy został ranny. W tym momencie w sukurs koledze przyszedł „Góral", likwidując jedno z niemieckich stanowisk.

Na prawe skrzydło, w stronę Trzemeśni wysłany został patrol plut. pchor. Tadeusza Bitki „Oriona", brata Ryszarda Bitki. Mój brat został wysłany z oddziałem (chyba z ośmiu ludzi), żeby zabezpieczyć drogę od Trzemeśni. Zeszli po stoku i zobaczyli, jak Niemcy ewakuują rannych na noszach. No to puszczali do nich serie. Co puścili parę pocisków, tamci: klap! rzucali tych rannych i kładli się. I tak ich nękali przez jakiś czas.

W międzyczasie tabory dowodzone przez ks. „Strada", pod osłoną patrolu chor. Władysława Waśko „Wrzosa" odesłano leśną drogą na Suchą Polanę. Dla ubezpieczenia prawego skrzydła wysłano kilku ludzi z ppor. „Nawarą". Nawiązano też łączność z dowódcą oddziałów partyzanckich w tym rejonie, rtm. Józefem Świdą „Dzikiem", na bieżąco informując o sytuacji.

Niedługo po południu od strony Kamiennika nadleciał samolot zwiadowczy „Storch". Krążył przez chwilę w bezpiecznej odległości od stanowisk partyzanckich, a następnie zrzucił na pozycje niemieckie meldunek i odleciał. Był to rozkaz zakończenia akcji. Około godziny 13.00 Niemcy zebrali się i odeszli do Trzemeśni, gdzie czekały na nich auta. W trakcie walki zdążyli spalić jedynie 5 czy 6 gospodarstw na Grotówce - dawnej kwaterze „Żelbetu-I".

Straty strony polskiej wyniosły 2 rannych („Granat" i Zbigniew Palik „Wicher") i jednego wziętego do niewoli (podch. „Fala"). Niemcy mieli 8 zabitych i około 20 rannych. O stratach nieprzyjaciela mówi Stanisław Plucha: ile ja się do tego przyczyniłem, to nie wiem. Jednego Niemca wiem, że trafiłem - dostał ekrazytówką w łokieć.

Po walce w Porębie, mimo zaleceń rtm. „Dzika", będące w dobrym położeniu oddziały „Żelbetu" zostały w Porębie przez cały następny dzień, tj. 22 listopada. Poczyniono to na wypadek pacyfikacji wsi przez siły SS. Ludność wyprowadziła do lasu inwentarz i co cenniejszy dobytek, jednak nic się nie działo. Nocą 22/23 listopada „Żelbety" przeszły przez Pcim (Krzywicę i Kąt) na Zawadkę, gdzie stoczyły następną bitwę. Ale to już zupełnie inna historia.

 

Zawadka - Więciórka

Po walce w Porębie (21 listopada 1944 r.) oddziały Zgrupowania „Żelbet", dowodzione przez ppor. Jana Zienkowicza ps. „Siekierz" przeszły nocą z 22 na 23 listopada przez Pcim na Zawadkę i zajęły kwatery w domach osiedli Tajsy, Kobiałki (oddział I ppor. Adama Żuwały „Gołębia", II ppor. Artura Korbela „Bicza" i IV ppor. Władysłąwa Kamskiego „Stryszawy") oraz na Jaworzynach (oddział III ppor. Jana Korzeniowskiego „Wagi"), gdzie stał już oddział PPS ppor. Stanisława Długosza „Zamka".

Niedługo potem do osiedli Pękale, Oleksy i Mosny przybyły oddziały obwodu myślenickiego „Murawa": „Wicher" ppor. „Giewonta" (N Gondek) i „Odwet" ppor. Stanisława Molka „Gwary", liczące łącznie 45 partyzantów. Wraz z nimi przybył tu komendant obwodu „Murawa" ppor. Wincenty Horodyński „Kościesza" i zastępca dowódcy wszystkich oddziałów partyzanckich na terenie obwodu rtm. Józef Świda „Dzik". Na Zawadce planowano bowiem urządzić zimową kwaterę Komendy Obwodu. 28 listopada przybyła tu z Węglówki furmanka z całym archiwum Komendy, eskortowana przez 8-osobowy patrol z OP „Dąb", dowodzony przez pchor. Edwarda Galowicza ps. „Olsza". Na miejscu „Dzik" dokonał inspekcji oddziałów „Żelbetu".

Wobec informacji wywiadowczych o planowanej niemieckiej obławie na Kotoń w dniu 28 listopada, dzień wcześniej urządzono naradę i postanowiono przejść z oddziałami do Więciórki. Wtedy też partyzanci „Żelbetu' przystąpili do spowiedzi, którą zorganizował nad Jaworzynami, koło żelaznego krzyża ks. kapelan Edmund Łowiński „Strad". Wspomina Stanisław Plucha, żołnierz oddziału „Gołębia".

Siedzieliśmy sobie, a wtedy kapelan zwrócił się do nas:

- Słuchajcie, nie wiadomo, co będzie jutro, kto chce się spowiadać - proszę bardzo.

Koledzy podchodzili do księdza, mówili parę słów, całowali stułę i dostawali rozgrzeszenie. Tak się złożyło, że wróciłem z czujki i siedziałem z kolegami. Nawet nie wiedzieliśmy, że nad kwaterami odbywa się spowiedź, a tu przychodzi do nas „Strad" i pyta:

- A co, wy się nie chcecie spowiadać?

„Jerzykowski" (Jerzy Hawlena) na to:

- Z czego mam się spowiadać? Z tego, że Niemców zabijam?

- No nie, nie wygłupiajcie się, nie o to chodzi...

- No to, żałujemy za wszystkie grzechy, cośmy zrobili!

- A ty, „Góral", coś tam nawojował?

- Nic specjalnego, z dziewuchami nie ma żadnej styczności, strzelałem, zabijałem, no może amunicyjnego trochę za bardzo męczę amunicją, bo ma za dużo niesienia.

I w taki sposób dał nam rozgrzeszenie, pocałowaliśmy stułę i tyle. Wtedy ja w żartach się odezwałem do niego:

- Wojna się już niedługo skończy, księże kapelanie, a po wojnie kapelanów nie będzie w partyzantce, ale będzie ksiądz jako kapelan wojskowy, jak Skorupka od „Cudu nad Wisłą"!

On się uśmiał, zresztą posiedział z nami, pogadaliśmy.

Wobec braku jakiejkolwiek działalności nieprzyjaciela w dniu 28 listopada, do „Kościeszy" i „Dzika" dotarł meldunek od miejscowego komendanta „terenówki" kpr. Kacpra Proszka ps. „Echo", że Zawadka jest „czysta". Dotarł również spóźniony o jeden dzień meldunek od dowódcy wszystkich grup partyzanckich na terenie obwodu, mjr Aleksandra Mikuły „Oriona", nakazujący wyjście z Zawadki w stronę Łysiny w związku z planowanym niemieckim uderzeniem. Wobec tego oddziały ponownie przesunięto na wschód, ale przed nocą dotarły jedynie na Jaworzyny. Jedynie oddział „Bicza" odszedł nocą z taborami na rolę Tajsową, gdzie pozostawiono wypraną, suszącą się bieliznę. na miejsce dotarł około godziny 20.00. Oddziały „Wicher" i „Odwet" zajęły dawne kwatery na w domach roli Pękalowej i Oleksowej, gdzie spotkały się z patrolem oddziału „Dąb". Tu zastał je kolejny meldunek „Oriona", akceptującego kwatery na Więciórce, gdyż chodziło jedynie o usunięcie się z Zawadki, a kierunek marszu na Łysinę był jedynie sugestią. Tak więc następnego dnia planowano powrócić na Więciórkę i wydano odpowiednie rozkazy. Nie zmieniło to faktu, że w nocy z 28 na 29 listopada siły partyzanckie, liczące łącznie ok. 275 ludzi znalazły się ponownie w zasięgu planowanej niemieckiej obławy.

 

„Bicz" przyjmuje pierwsze uderzenie

Oddział „Bicza" kwaterował na roli Tajsowej. Na zachód, na roli Kotarbowej (bliżej wody) pozostawiono tabory liczące 26 koni i kilkanaście wozów, obsługiwane przez grupę woźniców. Przebieg w walki oddziału znany jest z relacji adiutanta „Bicza", „Skoczka" (Jan Sikora), której ten udzielił „Góralowi".

Około godziny 6.00 wartownik „Bicza" dostrzegł kobiety biegnące od strony Pcimia. Wyszedł nieco naprzód, aby zobaczyć, co się dzieje i dostrzegł Niemców podchodzących w stronę roli Tajsowej od potoku uchodzącego w rejonie kościoła w Krzczonowie. Nie namyślają się strzelił i doskoczył, alarmując oddział. Nieprzyjaciel rozwinął szyk i natarł na rolę Tajsową.

Partyzanci obudzili się słysząc strzał. Jako, ze posterunek był nad domami myśleli początkowo, że Niemcy atakują z góry. Była to tragiczna pomyłka - wyskoczyli bowiem na drogę przed domy wprost w ogień. Walka wśród domów trwała jakąś chwilę, ale już w pierwszych jaj minutach ranny w nogę został dowódca oddziału „Bicz". „Skoczek" wybiegł i zauważył, że „Bicz" leży ranny, a obok ktoś jeszcze. Bicz mówił mu, aby wziął mapnik. Ten jednak nie mógł go odpiąć, więc ostrzelał Niemców i po wystrzelaniu całego magazynka z karabinu wrócił na kwaterę po amunicję. Kiedy wrócił, „Bicz" już nie żył. Zdjął mapnik i wycofał się na stok nad domami, gdzie pozycję obronne zajął już pluton sierż. „Morawy" (Jan Filipowicz). Wśród domów roli Tajsowej w pierwszych minutach walki zginęli oprócz „Bicza" podch. Zbigniew Biskupek „Wiktor", plut. Józef Pękalski „Koziołek", plut. Ryszard Strzyżowski „Gozdawa" i kpr. Paweł Pogorzelski „Hugo", zaś „Skoczek" został ranny w kolano. Wśród żołnierzy walczących przy „Biczu" w pierwszych minutach starcia byli także „Sław" (NN), „Huragan" (Tadeusz Szewczyk) i „Bulwa" (Jan Kremer).

Nad domami roli Tajsowej ukryto się za kępami i rozpoczęto ostrzeliwanie Niemców z broni maszynowej. Z c.k.m.-u MG-15 pruł krótkimi seriami Erwin Felsen „Erwin", a wtówoał mu z r.k.m.-u Browning Władysław Wiśniach „Mik". Zajęte pozycje były dobre i Niemcy nie bardzo mogli się wychylić. Po kilku godzinach zaczęli je jednak obchodzić z lewej strony własowcy, którzy zaatakowali Zawadkę od Pcimia i Stróży, zmuszając oddział „Bicza" do schronienia się w lesie, gdzie przeczekał cała obławę.

A co stało się z taborami „Bicza" stojącymi na roli Kotarbowej? Przed świtem rozpoczęto zaprzęganie koni i przygotowania do wymarszu. W momencie gdy padł pierwszy strzał również pomyślano, że wróg atakuje od strony północnej. Po trzech minutach walka rozpoczęła się na całego. Woźnice z końmi zaczęli wycofywać się na Tokarnię, ale dostali ogień od kolumny niemieckiej idącej od Krzczonowa na Jaworzyny. Szybko wyprzęgli wozy i trzymając konie za uzdy zeszli przez las na Krzczonów. Po przejściu Krzczonówki posuwali się olszyną w stronę Pcimia, widząc jadące drogą auta i motocykle niemieckie. W odległości 300 m na południe od skrzyżowania na Krzczonówce, pod rolą Spórnową przeskoczono „zakopiankę" i po przejściu Raby wycofano się w stronę Łysiny.

 

„Siekierz" wymyka się Niemcom

Mglistego poranka 29 listopada na Jaworzynach rozpoczęto przygotowania do wymarszu. Z oddziału „Gołębia", stojącego na wyżej położonej roli U Śmietany, wysłano do „Bicza" furmankę" po bieliznę. W lesie woźnice dostrzegli idących Niemców. Nie było jak zawrócić konia, zarzucono mu więc kurtkę na łeb aby nie rżał. Niemcy przeszli w odległości kilkudziesięciu metrów nic nie zauważając.

W tym czasie trwałą już walka na Tajsowie. „Gołąb" wyszedł na patrol w stronę Więciórki. Grzbietem przeszły oddziały obwodu „Murawa" z rtm. „Dzikiem" i ppor. „Kościeszą" oraz furmanka z dokumentami Komendy Obwodu, udając się w stronę Trzebuni. Dowódca oddziału PPS „Zamek" podporządkował się „Siekierzowi". Ustalono, że tabory „Zamka" odejdą grzbietową drogą na Więciórkę. W międzyczasie usłyszano strzały od strony oddziału „Wagi", który kwaterował na roli U Raka, położonej nieco niżej, ok. 200 m na południe. Wrócił z patroli „Gołąb", zgłaszając kolumny niemieckie kilkaset metrów na południowy zachód. Jedynym kierunkiem wolnym od nieprzyjaciela był kierunek północno-zachodni. Tam poszły tabory „Zamka". Nie uszły jednak 300 czy 400 metrów, gdy specjalny oddział przeciwpartyzancki SS (Jagdkommando Motzug), idący od Trzebuni ostrzelał je a następnie zagarnął. Przepadło w ten sposób całe oporządzenie 100-osobowego oddziału PPS.

Jaworzyny były więc atakowane z kilku stron. Jak wspomina Stanisław Plucha, na to „Nawara" mówi: No to teraz już koniec. „Siekierz" nic się nie odezwał, a „Gołąb" zaproponował:

- Nie. Oni idą od Więciórki dość wąsko, trzema kolumnami. Jeśli się pospieszymy, to nam
się uda.

- No to prowadź!

- Dobrze. „Góral"! Będziesz zamykał pochód. Staraj się nie rozpoczynać walki, ale jakby co
się działo to pruj, pomożemy ci.

Oddziały ruszyły biegiem gęsiego. Wraz z kilkoma ludźmi, których przydzielił mi „Jerzyklowski", zacząłem się w strachu wycofywać, ale jeszcze nie widzimy ani tych, ani tych. Strzały od „Wagi" ucichły, odeszliśmy jakieś 300 m w dół, gdzie znalazłem doskonałe stanowisko strzeleckie. Rozłożyłem karabin maszynowy. Koledzy poszli. Cisza. Nagle... jazgot niesamowity! W pierwszym momencie nie wiedziałem co się dzieje. W końcu zrozumiałem - Niemcy strzelają do siebie!

Ci którzy szli od Trzebuni zauważyli kolumnę idącą od Więciórki i byli pewni, że to partyzanci. Dali po nich ognia, no to tamci im odpowiedzieli. Przez 20 minut karabiny maszynowe grały niesamowicie. Samej walki nie widziałem, bo mi drzewa zasłaniały, tylko błyski i rykoszety. Tam sobie natłukli, nie wiem dokładnie ilu było rannych i zabitych, ale straty były wysokie, bo mówiono mi potem, że wiele furmanek zwoziło ciała. Przestali się strzelać dopiero, jak jedna strona zaczęła ostrzeliwać drugą z granatników, której to broni partyzanci nie mieli. „Gołąb" wysłał kolegę, żeby nas ściągnąć, bo już zeszli nad Więciórkę. Gdy doszliśmy, zajęliśmy pozycje w polach wśród murków z kamieni. Siedzieliśmy tam do południa. Słyszeliśmy jeszcze gdzieś w lesie strzały do „Dzika".

Później, około godziny 13.00 oddziały „Gołębia" „Stryszawy" i „Zamka" patrolowały rejon Balinka - Jaworzyny, napotykając ślady walki oddziałów „Dzika" i „Kościeszy". W tym krótkim, ale gwałtownym i bardzo dramatycznym starciu, które rozegrało się w lesie już nad rolą Łatasową zginęło dwóch partyzantów: kpr. Antoni Marchiński „Tito" z „Odwetu" i kpr. Antoni Prochowicz „Okoń" od „Wichra". Ranny został Tadeusz Piotrowski „Kłos" od „Dęba", a do niewoli dostali się dowódca OP „Odwet" ppor. „Gwara" i żołnierz tego oddziału strz. Franciszek Brytan „Szwejk". „Dzik" i „Kościesza" zawrócili swe oddziały i wyszli z okrążania na granicy Stróży i Trzebuni.

 

Perypetie oddziału „Wagi"

Oddział „Wagi" kwaterował w najniżej położonym domu Jaworzyn, w pewnym oddaleniu od reszty Zgrupowania. O losach oddziału opowiada Ryszard Bitka „Chart". O świcie była pobudka, przygotowano się do śniadania. Po śniadaniu usłyszeliśmy odgłosy walki od strony „Bicza". Ogłoszono alarm. Komendant ustawił oddział w linii na drodze, nagle blisko padł strzał. „Waga" myśląc że to ktoś z naszych pytał, kto strzelił, a kiedy nikt się nie przyznał, więc kazał sprawdzić mojemu bratu „Orionowi" (Tadeusz Bitka). Zaczął nawet wąchać lufy broni. A tymczasem Niemcy już stali w lasku nad Jaworzynami, któryś Niemiec nie wytrzymał i strzelił. Komendant wyszedł w tym kierunku na patrol i wrócił. Niemcy na pewno go widzieli, ale do pojedynczego człowieka nie chcieli strzelać.

W pewnym momencie widzimy sylwetki Niemców przeskakujących pojedynczo od prawej strony od lasu i kładących się za stertami kamieni. Widać było, że Niemcy chcą nas obejść. Ustawili już karabin maszynowy i zaraz puścili ogień po drzewach. „Waga" wysłał na rozpoznanie „Zawiszę" (Bolesław Okrzesik) i „Haneczkę" (NN), którzy zaraz po wyjściu zza drzew zostali ostrzelani. Dobiegli do nas przewracając się, wydawało się że już obaj dostali. Okazało się że „Haneczka" dostał w nogę i to chyba rykoszetem. Krzyczał, że jest ranny, a jak ściągnęli mu buti zobaczył, że tylko skóra jest draśnięta, to zaraz „wyzdrowiał".

W pewnym momencie na tle lasu pokazał się oficer niemiecki. W poprzek munduru miał białą taśmę, pewnie jakiś znak rozpoznawczy, był z psem wilczurem. Brat wziął od „Selima" (Jan Hyrlicki) karabin, wystrzelił i Niemiec padł trafiony z rozłożonymi rękami. Pies rzucił się w naszą stronę ujadając.Zeszliśmy kawałek, i wtedy nakazał „Orionowi" pozostać w trójką ludzi w celu ubezpieczania oddziału. Pozostaliśmy więc w czwórkę: brat, „Selim", „Dąb" (Augustyn Wydrych) i ja. Mieliśmy dwa automaty i dwa karabiny. Rozłożyliśmy się na stoku, w odległości kilkunastu metrów jeden od drugiego. Ledwie oddział zginął nam z oczu, a tu wychodzą z lasu Niemcy w białych kombinezonach. Zaczęła się strzelanina. Ja sobie nawet nie zdawałem sprawy, że tyle pocisków leci. Za chwilę brat dostał postrzał, potem ja też dostałem. Naprzeciw mnie, całkiem blisko leżał Niemiec i strzelaliśmy do siebie nawzajem. Wystrzeliłem do niego całą serię, a po chwili ciepło mi się zrobiło, bo miałem krew w bucie. Niemcy widząc silny opór zaczęli się wycofywać. Widziałem, jak jeden z nich przebiega przez stanowiska i daje znak, aby się wycofać. Podbiega do tego mojego przeciwnika, łapie go za ramię, ale ten tylko przewraca się bezwładnie.

Niemcy się wycofali, my schodzimy na dół za oddziałem. Na leśnej ścieżce spotkaliśmy „Hipka", którego „Waga" wysłał, aby ściągnął nas do oddziału. Koledzy mówią mi:

- „Chart", nie możesz chodzić, weźmiemy cię między konie

Powiązali strzemiona i ułożyli mnie między końmi. Z upływu krwi stałem się senny, pamiętam, jak koledzy mówili, żebym nie spał. Kiedy konie ruszyły, to raz mnie gniotą, to znów spadam, więc mówię że, już wolę sam się wlec.

Dochodzimy do „Wagi", oddział stał w linii na ścieżce. Nagle na skrzydle krzyczą: Niemcy! Waga zakazał strzelać bez rozkazu. I rzeczywiście: od strony Trzebuni idzie tyraliera niemiecka. Jak dziś sobie przypominam - Feldgendarmerie, z blachami na piersiach. Szli jakieś 20 m niżej, równolegle do nas i jakby mieli rozkaz: nie patrzeć się do góry i udawać, że nic nie widzicie! Przeszli grzecznie, a było ich 30 czy 40. Waga poprowadził oddział do młodnika. Było nas tylko kilkunastu, bo część wyszła na patrol, część się pogubiła. Władowaliśmy się w ten młodnik, zaczęliśmy dzielić jedzeniem, bo już dochodziło południe. Koledzy opatrywali nam rany.

Po pewnym czasie „Waga" wziął „Wiewiórkę" (Tadeusz Olajosy) i poszli na patrol. Po pewnym czasie słyszymy strzelaninę gdzieś blisko. Na skraju młodnika mieliśmy czujki, któryś krzyczy:

- Wiewiórka leci, sam, jak wariat!

Później się okazało, że to komendant „Waga" natknął się na Niemców. Znaleziono go później za kłodą drzewa z przestrzeloną nogą i piersią. Widocznie jak wpadli na wroga to „Wiewiórka" odskoczył, a „Waga" zaczął się ostrzeliwać. Wychylił zza kłody i dostał serię. Na tym się nasza walka skończyła.

Wieczorem wycofaliśmy się w stronę „Bicza", nad Trzebunię. Po drodze znaleźliśmy zabitego żołnierza, chyba był to Ukrainiec. Wyglądał na szesnastoletniego chłopaka. Zabraliśmy ładownice - a tam pociski dum-dum, ze ściętym szpicem.

Doszliśmy na Jaworzyny i widzimy ogień. Spalona chałupa, przy niej siedzą gospodarze. Jak nas zobaczyli to się bardzo uradowali:

- O, panowie żyjecie! Może chcecie pić?

Jeszcze nigdy w życiu mi tak nie smakowało kwaśne mleko, które gospodyni przyniosła z piwniczki. Wypiłem cały garniec. Był z nami ppor. „Orzeł" (Karol Balon), zastępca „Wagi", i mówi:

- Co nam z tego konia, dajmy im.

Tak więc naszego konia zostawiliśmy pogorzelcom. Później straciłem przytomność, pamiętam że mnie gdzieś przewozili furmanką. Spotkaliśmy się z grupą „Michajłowa". Zatrzymaliśmy się na gajówce, gdzie brat podszedł do mnie i powiedział, że „Waga" zginął. Za jakiś czas przyjechał lekarz z oddziału „Hardego", „Puma" (dr Jerzy Tabeau) i zajął się mną.

 

Po bitwie

Bilans bitwy mimo zaangażowanych ponad 3-tysięcznych sił był dla Niemców niekorzystny. Stracili według różnych rachunków do 100 zabitych i rannych (najczęściej podaje się 51 zabitych i 20 rannych). Wśród zabitych na Tajsowie był ponoć niemiecki major - dowódca ekspedycji. Ciała zabitych zwieziono furmankami. Żołnierze „terenówki" z Zawadki urządzili pogrzeb poległych partyzantów na górnym cmentarzu w Trzebuni, a sześciu zamordowanych mieszkańców Zawadki pochowano na cmentarzu w Krzczonowie. Ponadto gestapo zamordowało później sołtysa Zawadki Jana Rapacza, zabranego do Myślenic wraz z kilkoma innymi zakładnikami. O pacyfikacji Kotonia pisaliśmy już w naszej gazecie wcześniej.

Spośród oddziałów „Żelbetu" najcięższe straty (5 zabitych, 1 ranny) poniósł oddział II. Na miejsce poległego dowódcy mianowano później Stefana Pawlika ps. „Afrykańczyk". Oddział III stracił poległego dowódcę oraz 3 rannych („Orion", Chart", „Haneczka"). Oddziały „Gołębia" i „Stryszawy" wyszły z okrążenia nie nawiązawszy kontaktu z nieprzyjacielem. Nawiązano kontakt z ukrytymi wciąż w lasach Kotonia oddziałami „Bicza" i „Wagi" i nocą 30 listopada Zgrupowanie „Żelbet" skierowało się do Bogdanówki. Oddział „Zamka" pozostał na Polanie, radziecki oddział kpt. „Michajłowa", który nie wziął udziału w walce i cały czas stał w Więciórce (rola Tekielówka) przeszedł na Paryłówkę.

W Bogdanówce nawiązano kontakt z oddziałem „Harnaś" 3 Pułku Strzelców Podhalańskich AK, dowodzonym przez ppor. Henryka Gallasa „Hańczę". Kwaterował on w Osielcu, dokąd udały się „Żelbety". Przebywano tam od 1 do 3 grudnia uzupełniając zaopatrzenie (wypiek chleba). Tu oddziały zastał rozkaz dowódcy krakowskiego „Żelbetu" mjr Dominika Zdziebło „Kordiana", nakazujący przejście do Kornatki k. Dobczyc.

Aby było szybciej, od Łętowni udano się drogą idącą wzdłuż Krzczonówki, a następnie zaryzykowano ponad kilometrowy marsz „zakopianką" do mostu w Pcimiu. Niewiele brakowało, a doszłoby to do walki.

Wspomina Stanisław Plucha:

Szedłem na ubezpieczeniu. Szedłem przez most, nagle usłyszałem jaki szum. Patrzę, a tu widać światła aut. To jechali Niemcy kilkudziesięcioma wozami na pacyfikację. Gdybyśmy się spóźnili kilka minut, bo byłaby walka. Rozstawiłem karabin maszynowy i wysłałem gońca z meldunkiem, że Niemcy są w Pcimiu. Część aut zatrzymała się, a część pojechała dalej. Zacząłem się wycofywać, po przejściu 2 km dogoniłem naszych, którzy stanęli na odpoczynek. Gdy dowódca „Gołąb" się dowiedział o całej sytuacji rzekł tylko: O jasna... Ale byłaby heca, gdyby nas na zakopiance spotkali.

Tego dnia Zgrupowanie dotarło do Buliny, a wieczorem po odpoczynku udało się do Kornatki. Tu na naradzie „Kordiana" z „Siekierzem", wobec trudnej sytuacji postanowiono rozwiązać oddziały partyzanckie, broń ukryć, a ludzi zdemobilizować. „Spaleni" mieli rozproszyć na kwaterach konspiracyjnych w rejonie Sieprawia i Zakliczyna. Grupę tą, w której byli ranni na Zawadce partyzanci, powierzono st. sierż. Władysławowi Ćwiękale ps. „Żywiec'. Tak zakończył się szlak bojowy Zgrupowania 20 pp AK „Żelbet", które piękne karty swej historii zapisało na ziemi miechowskiej i myślenickiej.

 

 

W artykule wykorzystano:

-          Kalendarium działania Oddziałów Partyzanckich Zgrupowania „Żelbet" Kraków autorstwa Stanisława Pluchy, Kowary 1999 (mps w posiadaniu autora).

-          Dziennik „Stokłosy" Zofii Horodyńskiej (mps w Ach. Muz. Region w Myślenicach).

-          Relacje żołnierzy „Żelbetu": Stanisława Pluchy „Górala" (OP „Żelbet-I") oraz Ryszarda Bitki „Charta" (OP „Żelbet-III").


2008 / 2017 © .:: AK GROT::. Wszystkie prawa zastrzeżone