Tadeusz Piotrowski ps. "Kłos" Zgrupowanie K.O. Myślenice
1. WSTĘP
Wspomnienia opieram na pamięci, która po tak odległym czasie może nie być ścisła, a niektóre zdarzenia pominięte. Przytaczam tylko fakty skonsultowane z moimi najbliższymi w tym czasie kolegami, którzy aktualnie żyją, tj. Fredkiem Grabowskim ps. "Wrzos", Edkiem Waliszewskim ps. "Wiarus", Adamem Michalikiem ps. "Piorun", Edkiem Morawskim ps. "Zielonka" i Władkiem Milionem ps. "Ułan".
Do O/P "Żółw" wstąpiłem w maju 1944r. za zgodą komendanta B.Ch. Walerego Obidowicza z terenówki w Zegartowicach, którego byłem podkomendnym.
Na wstępie zaznaczam, że jako szeregowy Oddziału, nie znałem w tym czasie struktury organizacyjnej K.O. Myślenice, znałem tylko swoich dowódców, a to Fr. Mroza ps. "Żółw", Jana Dala ps. "Dąb", Edwarda Galowicza ps. "Olsza" oraz Stanisława Lasslera ps. "Kania", Wiedziałem również ,że dowódcą K.O. był Wincenty Horodyński "Kościesza", a następnie major "Kleofas" /nazwiska nie znałem/. Nie pamiętam również wszystkich pseudonimów kolegów, z którymi w tym czasie brałem udział w walkach z Niemcami na terenie powiatu myślenickiego.
Mam nadzieję, że po przeczytaniu moich wspomnień, niektórzy koledzy uzupełnią je swymi i wspólnie przyczynimy się do ocalenia pamięci z tamtych lat. Ja opisuję wspomnienia widziane oczami szeregowego żołnierza, partyzanta Armii Krajowej powiatu myślenickiego, wywodzącego się z pokolenia, które wojna zastała w czternastym roku życia. Nie odbiegnę od tematu, jeżeli wspomnę, że patriotyzm, który mieliśmy wpojony zawdzięczamy swoim rodzicom i starszym kolegom z drużyn harcerskich w Wieliczce, a przede wszystkim Józefowi Lewińskiemu, Adamowi Rośkowi, Kaziowi Lorysowi i innym Komendantom Wielickiego Hufca.
Obozy w Zagórzu k. Sanoka w 1938 r. i na wileńszczyźnie w 1939 r. nauczyły nas obcowania z przyrodą, samodzielnego życia, odczytywania topografii terenu i innych dyscyplin przydatnych w naszej służbie dla Ojczyzny.
Długo zastanawiałem się czy jest sens, a w ogóle czy jestem kompetentny, aby zainteresować kogokolwiek swoimi wywodami. Doszedłem jednak do wniosku, że należy wszystko opisać niezależnie od tego, czy będzie to komukolwiek przydatne. To już jest inna sprawa.
W maju 1943 r. wspólnie z kolegami: Edwardem Waliszewskim, Fredkiem Grabowskim, Adamem Michalikiem, Józefem Hapkiem, Zbigniewem Lichoniewiczem, Stanisławem Siendrem postanowiliśmy "ulotnić się" z Wieliczki, ponieważ byliśmy "spaleni"/czekała nas wywózka do Rzeszy na roboty/.
Po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że natychmiast wyruszamy "w góry" do Zegartowic koło Szczyżyca. Dotarliśmy tam następnego dnia w południe.
Dobrzy znajomi u których gościliśmy w czasie Świąt Bożego Narodzenia na przełomie lat 1942/43 przyjęli nas serdecznie i po rodzinnemu. Byli to rodzice naszych koleżanek z "HandelSchule": Ireny Justyniak, Heleny Biel, L.Węglarz i innych, które w czasie nauki mieszkały w Wieliczce u Waliszewskich i Grabowskich.Z tego też powodu zaproponowano nam pozostanie u nich na dłużej, a wiadomość o tym, że w Wieliczce jesteśmy "spaleni" przypieczętowała ich decyzję.
Za gościnność pomagaliśmy przy sianokosach i innych pracach w gospodarstwie.
Po tygodniu zorientowaliśmy się, że jesteśmy dla naszych gospodarzy dużym obciążeniem i ustaliliśmy, że jeden raz w tygodniu po dwóchbędziemy chodzić do Wieliczki po pieniądze i żywność.
Pierwszy poszedł Adam Michalik i wrócił następnego dnia. I tak przez trzy miesiące na zmianę utrzymywaliśmy kontakt z rodzinami w Wieliczce.
W tym czasie poznaliśmy ludzi we wsi, a oni nas też poznali i polubili. Jednym z nich był pan Walery Obidowicz, zawodowy starszy sierżant w Wojsku Polskim, który był dowódcą terenowego oddziału B.Ch. i współpracował z oddziałami Armii Krajowej na tym terenie. Wieliczkę znał bardzo dobrze, ponieważ kończył tam gimnazjum w 1935r. Pan Walery Obidowicz ps. "Mrówka" zaproponował nam przynależność do organizacji, co było dla nas marzeniem. Bez wahania wyraziliśmy zgodę na to.
2. RELACJA Z DZIAŁALNOŚCI MOJEJ I CZĘSCIOWO MOICH KOLEGÓW W ODDZIAŁACH PARTYZANCKICH AK W LATACH 1943-45.
W jedną z niedziel 1943 r./lipiec/ po Mszy św. pan Obidowicz, jako komendant terenowego oddziału, przyjął od nas przysięgę i wyznaczył zadania.
Pierwszym podstawowym warunkiem działalności w oddziale było zachowanie konspiracji i bezwzględnej tajemnicy wojskowej. W ciągu dnia nie wolno nam było poruszać się po wsi, a w nocy byliśmy wyznaczani na posterunki wartownicze w rejonie Góry Jana, Gruszowa i Raciechowic.
Efektem wykonywania zadań było ujęcie ukraińskiego szpiega i doprowadzenie go do oddziału "Smiałego".
Każdorazowo po warcie lub patrolu składaliśmy meldunki o przebiegu służby.
W każdą sobotę i niedzielę odbywaliśmy na polanie pobliskiego lasu ćwiczenia z zakresu regulaminu wojskowego, taktyki wojennej w konspiracji, topografii i praktycznego obchodzenia się z bronią. Do naszej dyspozycji był c.k.m. "Maxim" z częściowo uszkodzonym podajnikiem, karabin z przerdzewiałym "pazurem" i pistolet "Vis".
W ćwiczeniach brali również udział miejscowi chłopcy i w sumie było nas 12-tu. W czasie niepogody odbywaliśmy szkolenia teoretyczne w stodole u pana Walerego lub u pana Mariana Majki ps. "Józek z sadu". Tematem szkolenia, oprócz spraw wojskowych, była prasa konspiracyjna, przekazywano nam informacje o sytuacji na frontach :wschodnim i zachodnim, jak również o strukturze organizacyjnej BCh i AK. Szkolenie prowadził "Stary", nazwiska nie znam, z Komornik oraz inspektor z Bochni, którego nie znaliśmy ani nie widzieliśmy dokładnie, ponieważ szkolenie odbywało się w nocy.
Zbliżająca się zima roku 1943/44 skłoniła nas do powrotu do do-mów, lecz nie straciliśmy kontaktu z Komendantem. Wyraził on zgodę na naszą propozycję dalszego udziału w działalności konspiracyjnej, ale zezwolił jedynie na drobne sabotaże zabraniając wykonywania jakichkolwiek akcji na własną rękę.
Tak więc w grudniu 1943 roku powróciliśmy do swoich domów w Wieliczce i każdy w swoim zakresie jakiś tam drobny sabotaż wykonał, np. nasypując piasku do smarownicy wagonu kolejowego - co było moją specjalnością, ponieważ mieszkałem na stacji kolejowej, inni koledzy przecinali druty telefoniczne czy też podrzucali odpowiednio spreparowane gwoździe na szosę pod nadjeżdżające samochody. Ponieważ byliśmy "spaleni" w Wieliczce, a nie chcieliśmy narażać rodzin, zgłosiliśmy się na trzymiesięczny kurs przysposobienia ślusarskiego organizowanego przez "Arbaitsamt", który odbywał się w Harbutowicach. Po ukończeniu kursu wróciliśmy do Zegartowic w kwietniu 1944 roku i poinformowaliśmy Komendanta o swoich "wyczynach". Przekazaliśmy wiadomość o możliwości zdobycia broni z niektórych kolumn samochodowych stacjonujących w Parku im. Adama Mickiewicza w Wieliczce, jak również żywności i odzieży z magazynu wojskowego niemieckiego /stodoła przy ul. Asnyka/.Propozycja zadziałania w tym kierunku spotkała się z krytyką i absolutnym rozkazem zabraniającym jakichkolwiek akcji na własną rękę. Pomimo to często wracaliśmy do tego tematu, wiedząc już o rozwijających swą działalność oddziałach partyzanckich na "Grodzisku", "Łysinie" w Komornikach i na Kędzierzynce. W maju przyszła kolej na Adama Michalika i Edka Waliszewskiego, którzy zgodnie ze starym założeniem mieli wyprawić się do Wieliczki. Po trzech dniach Adam wrócił z rewelacyjnymi informacjami. Opowiedział, że podczas pobytu w Wieliczce ,wraz ze Zbyszkiem Kaczyńskim zrobili "skok" na magazyn wojskowy w stodole przy ul. Asnyka. Zdobyli worek pieprzu, odzież i opatrunki. Na potwierdzenie swojego wyczynu przyniósł do Zegartowic pokaźną ilość pieprzu, opatrunki, swetry i podkoszulki. Całą zdobycz przekazał Komendantowi meldując o wykonaniu "skoku" i o sytuacji w Wieliczce. Z meldunku wynikało, że na ul. Dobczyckiej od Lednicy do Rożnowej stacjonuje niemiecka kolumna samochodowa, a jej dowództwo stacjonuje u Grabowskich.
W tej sytuacji wyszliśmy znowu z propozycją o zezwolenie Komendanta na akcję zdobycia broni. Tym razem nie zabronił ani też nie wydał rozkazu zezwalającego. Sytuację wykorzystaliśmy natychmiast i na drugi dzień wyruszyliśmy do Wieliczki w określonym celu. Uzgodniliśmy, że pójdzie Adam M. Fredek G. i ja Tadek P., a Idek W. dołączy do nas w Wieliczce. W Zegartowicach pozostali: Józek H., Staszek S., Zbyszek L. /Co działo się w czasie mojej nieobecności - relacja St.Siendra/. Do Wieliczki wyszliśmy wczesnym rankiem, około godziny ósmej. Kiedy przechodziliśmy skrajem lasu w pobliżu gajówki na Skrzynce, zatrzymał nas, ku naszemu zdziwieniu ,wartownik w polskim mundurze i wezwał dowódcę warty. W rezultacie zostaliśmy doprowadzeni do Komendanta O/P "Żółw".
Na szczęście w oddziale byli wieliczanie: St. Lassler, Wł. Milich, Zygmunt Batko, Ludwik Scigalski, Wł. Bartocha i inni, którzy potwierdzili naszą tożsamość.
Złożyliśmy Komendantowi wyjaśnienie skąd i dokąd idziemy, poinformowaliśmy, że jesteśmy od "Walerego" w Zegartowicach a na zakończenie poprosiliśmy o przyjęcie do jego oddziału partyzanckiego.
Odpowiedź brzmiała, że bez broni nie może nas przyjąć. Wyjaśniliśmy
wówczas cel naszej podróży i dowódca po namyśle kazał nam dać śniadanie i zwolnić.
Około południa wyruszyliśmy w dalszą drogę i wieczorem byliśmy w Wieliczce.
Okazało się, że wzdłuż całej ul. Dobczyckiej stoją samochody wojskowe. Uzgodniliśmy, że każdy z osobna idzie do domu i rozpoznaje sytuację, a spotkamy się następnego dnia i omówimy plan działania. Z rozeznania wynikało, że w ciągu dnia kolumna strzeżona jest przez dwóch wartowników /ludzi starszych/,a żołnierze, kierowcy samochodów śpią w szoferkach i po posiłki chodzą do domu Grabowskich, gdzie znajduje się kuchnia polowa i mieści się dowództwo. Prawie w każdej szoferce samochodu znajdował się karabin i inna broń.
Z informacji rodziców Fredka Grabowskiego wynikało, że są to żołnierze niemieccy powracający z frontu wschodniego/prawdopodobnie Austriacy/.
W tej sytuacji postanowiliśmy rozpocząć akcję następnego dnia w porze śniadaniowej od strony kościoła św. Sebastiana. Zgodnie z umową spotkaliśmy się następnego dnia o godz.6 rano na łuku ul. Dobczyckiej. Zamaskowani obserwowaliśmy w krzakach, które samo-chody są opuszczone przez żołnierzy. Jednocześnie śledziliśmy prze-marsz wartowników pilnujących kolumny.
Około godziny 6 w momencie, kiedy wartownicy spotkali się na wysokości naszego punktu obserwacji i poszli jeden w dół, drugi w górę, postanowiliśmy przystąpić do wykonywania zadania. Każdy z nas miał upatrzony samochód, z którego planował zabrać broń. Tylko Adam Michalik posiadał rewolwer z trzema nabojami kaliber 6,więc jego zadaniem było odczekać parę minut, aby nas ubezpieczać.
Odskok ustalony był na drugą stronę ulicy w kierunku Lednicy Górnej /stawy salinarne/.
W szoferce "mojego" samochodu był karabin i rozrzucone naboje. Pozbierałem naboje do kieszeni i za koszulę, karabin odpiąłem ze stojaka, wpuściłem do nogawki spodni i jako pierwszy przeszedłem niezauważony przez wartownika na drugą stronę ulicy. Dalej podążyłem przez pola w umówionym kierunku.Za parę sekund spostrzegłem kolegów dążących za mną. Spotkanie nastąpiło w krzakach, gdzie dokonaliśmy bilansu akcji /2 karabiny z nabojami,! pancerfaust, kilka granatów oraz 2 ładownice i sporo amunicji/.Cała akcja trwała około 10 min. Zdobycz ukryliśmy w krzakach obserwując z ukrycia zachowanie żołnierzy powracających ze śniadaniem, aby spożyć je w szoferkach.
Po przeszło godzinnej obserwacji, doszliśmy do wniosku, że akcja nasza nie była zauważona. Postanowiliśmy rozejść się do domów a wieczorem zabrać broń i zameldować się w Oddziale, z tym, że kol. Grabowski miał obserwować przez cały dzień zachowanie się żołnierzy i dowództwa niemieckiego kwaterującego w domu Jego rodziców.
Jak się później okazało, przebieg akcji nie był taki gładki, z relacji Adama Michalika wynikało, że w czasie kiedy byliśmy w szoferkach a on nas ubezpieczał, jeden z wartowników zmierzał w kierunku samochodów które penetrowaliśmy i przeszedł na drugą stronę kolumny akurat w tym miejscu gdzie on stał z rewolwerem w ręku.
Wartownik widząc go z rewolwerem w ręku skierowanym w jego kierunku, szybko się odwrócił i poszedł w górę kolumny - był to człowiek starszy i widocznie nie chciał .
3. Relacja kol. Grabowskiego Ferdynada ps. "Wrzos"
Po udanym skoku i zdobyciu broni z niemieckich samochodów wróciłem do domu rodziców. W małym środkowym pokoju była zakwaterowana Komenda kolumny transportowej (jeden kapitan i dwóch poruczników).
Żołnierze niemieccy zjedli śniadanie na podwórku i powrócili do swych samochodów. Wtedy też zauważyli brak broni i po złożeniu meldunku, Komendant zarządził alarm. Z okna obserwowałem całość alarmu. Niemcy szukali po polach i byli nawet blisko stawów w pobliżu ukrytej naszej broni, jednak nie znaleźli niczego. Po odwołaniu alarmu, jeden z oficerów przyszedł do kuchni gdzie był mój ojciec i ja. Mów po niemiecku "Ferdynynad kom zu mir" 'byłem przekonany, że zostałem rozpoznany. Był to starszy wiekiem Austriak, ja rozumiałem po niemiecku i mogłem rozmawiać z nim. Pierwsze jego słowa: "Fred hir sind banditen " -odpowiedziałem, że ja o tym nic nie wiem. Następnie w rozmowie powiedział mi, że wiadomo mu z rozkazów wojskowych, że w tych okolicach są bandyci, tak nazywali Niemcy polską partyzantkę, jednak on osobiście nie ma do Polaków pretensji o walkę Polaków o ich wolność.
Chciałby widzieć polskiego partyzanta i dałby nawet broń na której mu nie zależy, bo jako kolumna transportowa dowożąca żywność i amunicję na front,mają broni pod dostatkiem.
Z kartki która leżała na stole, dowiedziałem się co jest z samochodów zabrane, nawet były numery karabinów t.j. mojego i Tadka P. "Kłosa".
Cała ta rozmowa zakończyła się spokojnie. Mówił mi, że ma syna, ale trochę starszego ode mnie, jeszcze nie jest w wojsku.
Na zakończenie rozmowy poczęstował mnie słodyczami - nie wiedział, że rozmawiał z "banditen".
Wieczorem opuściliśmy Wieliczkę. Cała kolumna niemiecka odpoczywała dalej na naszej ulicy. Kilkakrotnie „Haupthman" dopytywał się mojego ojca gdzie ja jestem, prawdopodobnie przypuszczał, że ja mam jakieś powiązania z partyzantką, jednak całość przemilczał. Parę jego słów do "SS" o mnie wystarczałoby do wykończenia całej mojej rodziny. Piszę o powyższym dlatego, szczegółowo, że byli też Niemcy w tym wypadku Austriak, który dość miał wojny i Hitlera. Wspominał często do mojego ojca o swoim domu rodzinnym i o swojej rodzinie.
Zgodnie z ustaleniami, pod osłoną nocy dotarliśmy do Zegartowic rano. Regulaminowo z bronią zameldowaliśmy
się u dowódcy Walerego Obidowicza.Szczegółowo złożyliśmy relację o
dokonanym wypadzie i zdobyciu
broni,
jak również przedstawiliśmy swój zamiar o
przejściu do oddziału "Żółwia" Zostaliśmy skarceni za samowolę,
niemniej po chwili
kazał nam zjeść śniadanie i
iść spać.
W południe przyszedł do nas do stodoły na pogawędkę i po dłuższej dyskusji zaakceptował nasz wyczyn i dalsze zamiary, życząc powodzenia. Dziękując mu za przeszkolenie i opiekę przez parę miesięcy, jeszcze tego samego dnia zameldowaliśmy się w Oddzielę "Żółwia" na Kędzierzynce.
Ku zdziwieniu wszystkich zebranych na wieczornym apelu, dowódca oddziału Franciszek Mróz ps. "Żółw" poinformował zebranych, że zostaliśmy przyjęci do oddziału. Kazał nam oddać posiadaną broń do depozytu na czas kwarantanny. Do drużyny Stanisława Lasslera ps. "Kania" przydzielony został Edek Waliszewski i Adam Michalik a mnie i Fredka Grabowskiego oddano do dyspozycji podoficera gospodarczego.
Kwarantanna trwała tydzień, przez ten okras pełniliśmy funkcje gospodarcze w oddziale a w międzyczasie przeprowadzono o nas wywiad w Wieliczce.
Po upływie okresu kwarantanny, oddano nam broń, złożyliśmy przysięgę i przy dzielono nas do plutonów.
Ja i Fredek Grabowski przydzieleni zostaliśmy do por. Jana Dala ps. "Dąb" a Edek Waliszewski i Adam Michalik do Władysława Kowalika ps. "Zabawka".
Od tej pory wybraliśmy sobie pseudonimy i zostaliśmy żołnierzami AK zgrupowania "Kamiennik".
W czasie kwarantanny Fredek Grabowski ps. "Wrzos" dał się poznać jako dobry kucharz i świetny rzeźnik. Jeszcze do dziś czuję smak przyrządzonego przez niego gulaszu a kiełbasa "palce lizać" - funkcję tą pełnił z polecenia kwatermistrza oddziału, był nim w tym okresie Zdzisław Stojek ps. "Żbik" (kolega Żółwia). Muszę powiedzieć, kol.Grabowski przez "żołądek do serca" umiał pozyskać sobie przychylność u starszych kolegów i miał bieżące informacje co dzieje się w oddziale.
Między innymi dowiedzieliśmy się kto jest szarą eminencją w Oddziale i kto należy do sztabu. O ile pamiętam zaliczali się do niego kol. kol. Jan Dal "Dąb", Zdzisław Stojek "Żbik", Edward Morawski "Zielonka" oraz Stanisław Lassler "Kania" i Władysław Kowalik "Zabawka". Byli to ludzie do których Komendant Franciszek Mróz "Żółw" miał zaufanie i prawdopodobnie z nimi uzgadniał swoje decyzje.
Zaskoczeniem dla nas była informacja, że oprócz nas nowo przyjętych do Oddziału, prowadzony jest wywiad w Wieliczce o Władysławie Bartocha ps. "Tur", którego podejrzewano o współpracę z Ukraińcami, i moment był taki że niektórzy sztabowi doradcy Komendanta proponowali dla niego wyrok śmierci - byłaby to tragedia, stanowczo sprzeciwił się temu "Żółw". Dzięki jego decyzji i sprzeciwu, dobry kolega jest między nami, przeżył zsyłkę na Syberię gdzie stracił oko ale żyje i jest między nami.
Dziwnie los pokierował drogi naszej czwórki, właściwie przez okres naszej służby, ja i Fredek Grabowski byliśmy blisko siebie, natomiast w żadnej akcji nie spotkaliśmy Adama Michalika i Edka Waliszewskiego -pomimo tego że byliśmy w jednym oddziale oni mają swoje przeżycia, służyli pod dowództwem Władysława Kowalika ps. "Zabawka"a my swoje pod dowództwem Jana Dala ps. "Dąb".
Nasz dowódca był ppr. rezerwy, pochodził z Woli Duchackiej, w cywilu pracował w Kablu, był człowiekiem bardzo energicznym, odważnym, wymagającym, pomimo warunków polowych wymagał od nas dyscypliny i sam ją przestrzegał Interesował się naszymi rodzinami, starał się o żołd dla nas, o odzież, i obuwie i interesowało go nasze wykształcenie.
W pierwszych tygodniach naszej służby, chcąc nas bliżej poznać brał nas do różnych akcji mających na celu zdobywanie żywności dla oddziału i tropienia konfidentów działających na rzecz okupanta i na rożnego rodzaju zasadzki na wroga. Niezależnie od powyższego, wyznaczał nas do pełnienia służby wartowniczej w oddziale i do patroli w terenie.
Jak scharakteryzował naszych dowódców kol. Grabowski Ferdynand.
Dal Jan ps. "Dąb" ppr. rezerwy W.P. mieszkał w Woli Duchackiej i skierowany został przez Krakowską Komedę AK do pracy w terenie. Przejął Oddział od Franciszka Mroza "Żółwia", był d-cą wzorowym, podwładnych traktował jak kolegów, utrzymywał jednak wzorowy porządek w oddziale. Wymagał dyscypliny i karności. W wielu walkach i akcjach był zawsze w pierwszym szeregu i po prostu kule wroga nie dosięgały do.
Prowadził oddział
do końca roku 1944, po rozwiązaniu oddziału w styczniu 1945r.
pozostawił przy sobie mnie i ludwika Scigalskiego ps. "Koroniaty" Działał jako
d-ca oddziałów terenowych, z
ramienia K.O. pełnił funkcję oficera dywersji. Utrzymywał kontakt z rozwiązującymi się
oddziałami partyzanckimi, pilnował aby broń długa i maszynowa była prawidłowo ukryta Rozwiązanie
oddziałów i powrót ludzi do
domów nastąpił 21 stycznia 1945r Jan Dal w pierwszych miesiącach roku 1945 pracował w Kablu a po zakończeniu
wojny, wyjechał do Jeleniej
Góry i tam był dyrektorem Zjednoczenia
Przemysłu Bawełnianego.
Zmarł czy zginął tragicznie w latach sześćdziesiątych, szczegółów nie znam.
Zastępca, Dala Jana "Dęba" był Edward Galowtz ps. "Olsza" posiadał stopień chorążego w W.P. Do naszego Oddziału przydzielony został przez K.O. Myślenice, był oficerem szkoleniowym. W oddziale był bardzo lubiany ponieważ umiał współżyć z ludźmi, do każdego żołnierza podchodził indywidualnie uważał się za kolegę a nie przełożonego. Był człowiekiem rozważnym ale także odważnym. W grudniu 1944r.powrócił do Krakowa i był łącznikiem Krakowskiej Komendy A.K. aż do rozwiązania Komendy. Po ujawnieniu mieszkał przy ul. Karmelickiej 46, zmarł w 1982r.
Franciszek Mróz ps. "Żółw" urodził się i mieszkał w Kądzierzynce k. Dobczyc,
tam też gospodarzył z matką. Po zakończeniu działań wojennych w randze plutonowego, gromadził broń i amunicję z myślą o zorganizowaniu grupy konspiracyjnej na terenie swojej wioski.
W roku 1943 stworzył pierwszy oddział partyzancki na terenie pow. myślenickiego. Rozpoczął też zbrojne akcje przeciwko Niemcom.
Znał doskonale teren i dlatego organizował oddziały nie większe jak 25 do 30 ludzi. Do każdego zorganizowanego oddziału wyznaczał dowódcę a sam sprawował nadzór i utrzymywał kontakt z K.O. "Kamiennik".
We wrześniu 1944 roku, został ranny w prawą rękę, w tym samym dniu zginął nasz kolega Stanisław Lassler "Kania".
Po wkroczeniu wojsk radzieckich, przyszedł do Wieliczki aby się ujawnić,ponieważ wyczuł że chcą go aresztować, uciekł zpowrotem na swoje tereny i walczył przeciwko władzy bolszewickiej.
W 1950r. podstępnie został aresztowany przez UB, na Pl. Inwalidów był katowany a następnie osądzony na karę śmierci. Wyrok został wykonany 25.VI.1951r, pochowany jest na cmentarzu Rokowickim przy ul.Prandoty.
Pierwszym naszym d-cą był st. sierż. W.P. Walery Obidowicz ps."Mrówka" - gospodarz z Zegartowic. W okresie okupacji był d-cą oddziału terenowego B.Ch. a następnie A.K. Był człowiekiem całym sercem oddanym sprawie wolności Polski. Życzliwy, zawsze skory do pomocy swoim podkomendnym. Na swoim terenie, włożył dużo pracy w organizację Armii Krajowej i jej walki z okupantem. Po zakończeniu wojny, gospodarował na swoim kawałku ziemi i działał jako ludowiec w P.S.L. Zmarł w roku 1980.
Jeżeli chodzi o naszą Komendę zgrupowania "Murawa", to kilka razy widziałem Wincentego Horodyńskiego "Kościeszę" w czasie inspekcji oddziałów oraz rotmistrza "Dzika" (nazwiska nie znam) i kpt. Kleofasa (nazwiska nie znam). Były to osoby na wysokich stanowiskach i dla partyzanta oddziału najważniejszym był jego bezpośredni dowódca. Wiadomym jest mi również, że w KO. "Murawa" były nieporozumienia między oficerami i zmiany na stanowiskach.
W okresie naszej służby w oddziałach partyzanckich, mieliśmy do czynienia z pięcioma bezpośrednimi dowódcami, byli to ludzie całym sercem oddani sprawie wolności Ojczyzny, gorliwie wykonujący swoje obowiązki, życzliwi dla podkomendnych, wymagający wypełnienia każdego rozkazu. Na dzień dzisiejszy nadmieniam, że żaden z nich nie żyje, niech ziemia w ich mogiłach lekką im będzie, a Bóg wynagrodzi poniesione trudy i znoje.
Przez dwa miesiące naszej służby (czerwiec, lipiec 1944) melina naszego oddziału mieściła się w gajówce Skrzynka-Kędzierzynka. Był to świetny punkt obsewacyjny, osłonięty lasami od strony południowej, zachodniej i północnej. Stan liczebny ludzi powiększał się z dnia na dzień. Była to jednostka w owym czasie licząca się w zgrupowaniu "Kamiennik". Pierwszy raz w lipcu otrzymaliśmy żołd w dolarach, który wypłacany był przez z-ce Komendanta "Dęba''. Żołd w; całości przekazaliśmy na uzbrojenie oddziału, w tym okresie zdeklarowaliśmy się nie brać żołdu i tak samo postąpili inni koledzy.
Aby nie dopuścić do skupiska ludzi, odział został podzielony na pododdziały, w których liczebność nie przekraczała 30 ludzi. O ile pamiętam były trzy pododdziały, dowodzone przez Dala Jana "Dąb" Władysława Kowalika "Zabawka" i oddział podstawowy dowodzony przez Fr. Mroza "Żółwia".
Była również w oddziale grupa żołnierzy radzieckich, około 12 może 15-tu ludzi, którymi dowodził "Uczyciel". Grupa ta utworzona została na bazie uciekinierów z niewoli niemieckiej, których przekazywano do nas z Krakowa przez placówkę w Myślenicach.
Komendant oddziału "Żółw" traktował ich jak równorzędną samodzielną drużynę, której wyznaczał akcje bojowe.
Jedną z nich pamiętam, była to zasadzka na samochody niemieckie jadące szosą między Gdowem a Dobczycami - akcja była udana, zdobyli broń. W akcji brali również udział nasi ludzie wyznaczeni przez Komendanta, byli to: Władysław Milich ps. "Ułan" i Władysław Zając ps, "Czarny". Ta i podobne akcje, doprowadziły do pełnego uzbrojenia żołnierzy radzieckich. W konsekwencji grupa pod dowództwem "Uczyciela" odwdzięczyła się "Żółwiowi" tym, że pewnej nocy pełniąc służbę patrolową w okolicach Raciechowic zniknęli.
Wg relacji kol. Grabowskiego "Wrzosa" który między innymi brał udział w tym patrolu - mówił, że poprostu zniknęli w Raciechowicach. Stwierdza również, że po jakimś czasie spotkał ich przypadkowo jako partyzantów radzieckich z Babiej Góry.
Na pamiątkę naszego współdziałania w tym okresie, jeden z kolegów zrobił nam zdjęcie z ich dowódcą.
Zdjęcia wykonane w czerwcu 1944 roku na Kędzierzynce k. Dobczyc, przedstawia grupę partyzantów z Oddziału "Żółwia"
Od lewej: D-ca grupy partyzantów radzieckich ps. "Uczyciel"
Ferdynand Grabowski ps."Wrzos"
Władysław Milich ps."IUłan"
Ludwik Scigalski ps."Koroniaty"
Zygmunt Batko ps."Zielony"
Tadeusz Piotrowski ps."Kłos"
Władysław Milich ps."Ułan" Tadeusz Piotrowski ps "Kłos"
Jak już wspomniałem, w pierwszych miesiącach naszej służby nasz bezpośredni dowódca p.pr. Jan Dal "Dąb" chcąc nas bliżej poznać, brał nas jako obstawę na różnego rodzaju nocne patrole.
W zależności od wynikłych potrzeb, celem ich było: tropienie i wychwytywanie konfidentów, zbieranie informacji o ruchach i rozmieszczeniu wojsk i żandarmerii niemieckiej, o zarządzeniach administracji niemieckiej.
Informacje pochodziły z różnych źródeł, nawet od granatowych policjantów. W każdej okolicznej wsi i w Dobczycach, d-ca nasz posiadał informatorów. Zdarzały się i "dupobicia" i "postrzyżyny" w zależności od potrzeb. Naszym zadaniem było ubezpieczenie, to też jeden z nas był przy dowódcy a drugi z pewnej odległości ubezpieczał.
W każdym razie przez te dwa miesiące nie oszczędzał nas, wracaliśmy na melinę o świcie zmaltretowani, śpiący ale pełni wrażeń. Na zakończenie patrolu padało pytanie, No jak chłopaki, zmęczeni? Zwykle nie było odpowiedzi - No ! to spanko do pobudki, a rano Wrzos do kuchni, a Kłos na wartę.
Obserwował nas w ciągu dnia, jak widział że jesteśmy zmęczeni, to nieraz powiedział - idźcie się przespać bo o zmroku wyruszamy.
I tak dzień za dniem, ale nigdy nie narzekaliśmy, za to nas lubił i chętnie brał nas na każdą robotę.
Przytaczam tu kilka akcji które utkwiły mi w pamięci, z uwagi na ich ważność i ciężar gatunkowy:
Zasadzka w Dobczycach na wyższego oficera SS z Pomorskiej.
Tym razem oprócz nas wyznaczył jeszcze "Zielonego" Zygmunta Batko, "Ułana" Władysława Milicha i "Czarnego" Władysława Zająca.
Do akcji wyruszyliśmy w nocy, nad ranem dotarliśmy do Dobczyc i zajęliśmy stanowiska w jednej willi przy ul. Zamkowej.
Do tej willi miał być zwabiony przez nieznaną nam kobietę oficer SS. Pełni napięcia i zgodnie z wydaną przez d-cę instrukcji, czekaliśmy cały dzień i niestety, oficer ten z niewiadomych przyczyn nie przyjechał, aczkolwiek w Dobczycach był czarnym mercedesem i zatrzymał się w rynku, a następnie pojechał na zamek.
Po nieudanej zasadzce w Dobczycach, wyznaczony zostałem z "Zielonym" Zygmuntem Batko do następnej w Wiśniowej, która miała na celu ujęcie niemieckiego inspektora wyznaczonego na powiat myślenicki dla zbadania poziomu nauczania wiejskiej młodzieży i dzieci.
W tym celu zajęliśmy stanowisko w domu naprzeciwko szkoły mając doskonały wgląd na szosę i na wejście do szkoły - niestety w tym ani następnym dniu inspektor się nie zjawił, natomiast w czasie wyczekiwania, kolega "Zielony" manipulując bronią "parabelum" przestrzelił sobie lewą dłoń.
W tej sytuacji musieliśmy powrócić do Oddziału bez wykonania zamierzonego zadania. Niemiecki inspektor był w szkole w Wiśniowej na następny dzień po opuszczeniu przez nas stanowiska. Za zejście z posterunku i manipulację bronią, kol. "Zielony" został ukarany przez d-cę aresztem (dwa dni) a ja dostałem 3 godz. "stójki".
Następna akcja do której zostaliśmy wyznaczeni, tym razem z F. Grabowskim "Wrzosem" i innymi dotyczyła zarekwirowania mąki z młyna w Gdowie.
Młyn był pod zarządem niemieckim a właścicielem był pan Lelito, nie jestem pewny, ale przypuszczam, że właściciel wiedział o tym że mąka będzie zabrana dla oddziałów partyzanckich, chodziło o to aby pan Lelito mógł rozliczyć się z ilości przemiału z władzami niemieckimi.
Przez Krzyworzekę i Rabę dotarliśmy dwoma furmankami do młyna, bez niespodzianek, pomimo ciemności i konieczności zachowania czujności ponieważ teren był patrolowany przez Niemców.
Dowódcą grupy operacyjnej był "Czarny" Wł. Zając albo "Skorp" Tad. Jaśko dokładnie nie pamiętam, w każdym razie mnie i "Wrzosa" wyznaczono na stanowiska ubezpieczające a pozostali koledzy w tępię błyskawicznym załadowali furmanki workami z mąką i za pół godz. było po wszystkim.
Mąka dotarła do ludzi którzy wypiekali dla oddziału smaczny chleb który nam dobrze służył.
Pamiętam również, że. w pierwszych miesiącach naszej służby, byliśmy świadkami dwóch nietypowych wydarzeń.
Pierwsze wydarzenie przyjemne, dotyczyło ślubu naszego kolegi Tadeusza Jaśko "Skorpa" w kościele w Gruszowie.
Ślub kol."Skorpa" w kościele w Gruszowie odbył się o 12 w nocy w pełnej gali, przy obstawie okolic kościoła i szpalerze Jego kolegów, partyzantów, była piękna lipcowa noc,co nadało uroku tej uroczystości. Relacja kol. Grabowskiego "Wrzosa"
Goście przeszli z kościoła do szkoły, tak przy kościele jak i przy szkole pełniłem wartę przy samym budynku z Władkiem Milichem "Ułanem". Przeważająca część gości składała się z Komendy Zgupowania oraz oficerów z krakowskiej Komendy. Było również kilka panienek córek oficerów z Kra-kowa, które aż płakały z radości, że widzą prawdziwych partyzantów. Obdarowały nas słodyczami, ciastem no i również nie zapomniały o gorzałce, wszyskie te dobroci zdobyły ze stołu weselnego własnym sposobem - byliś-my im za to bardzo wdzięczni, aczkolwiek mieliśmy później kłopoty od prze-łożonych.
Drugie wydarzenie (niestety przykre) to sąd polowy nad "Twardym" - nazwiska nie znałem.
Jak się okazało "Twardy" był konfidentem albo malwersantem, o co nigdy bym go nie posądził. Tym bardziej, że przez dwa tygodnie pobytu w naszym Oddziale, dał się poznać jako uczynny, dobry kolega oddany sprawie za którą walczyliśmy. Wyrok Sądu polowego był jednoznaczny - kara śmierci.
4. Relacja kol. Grabowskiego "Wrzosa"
Wątpliwą była informacja - czy na pewno "Twardy" był konfidentem. W Oddziale naszym był niedługo. Pełnił funkcję łącznika, ponieważ dobrze znał teren. Nie wiem skąd przybył, ale na pewno często był w Stryszawie koło Gdowa. Tam poznał Julka i hulał z dziewczynami, potrzeba było pieniędzy, to zrobił z Julkiem i innymi napad na Lelitę (właściciel młyna w Gdowie). Skradli złoto i inną biżuterię. Między innymi skradli również Krzyż i inne odznaczenia p. Leli ty z pierwszej wojny światowej. Prawomocny wyrok Sądu polowego była kara śmierci dla "Twardego" i Julka. Przed wykonaniem wyroku wyspowiadał ich Kapelan, a ostatnim życzeniem "Twardego" było aby zachować w tajemnicy przed jego rodziną, że tak marnie skończył i prosił aby powiadomić rodzinę, że zginął w walce.
W tym czasie w rejonie powiatu myślenickiego aktywnie działały grupy konfidentów niemieckich, zamaskowanych jako handlarze, uciekinierzy z obozów itp.
Po tych wydarzeniach, teren Gruszowa i Kędzierzynki był spalony, w związku z tym część Oddziału pod dowództwem p.por.Dala Jana "Dęba" przeniosła swoją "Melinę" do Wierzbanowej.
W tym rejonie właściwie nic się nie działo, otrzymywaliśmy różne zadania przeważnie patrolowanie terenu.
Ja osobiście otrzymałem rozkaz rozeznania możliwości uszycia mundurów drelichowych przez okoliczne krawcowe.
Do dyspozycji dostałem konia (oczywiście bez siodła) do tej pory czuję jego grzbiet i parabelę. Zadanie mi powierzone zajęło mi kilka dni - nic to szczególnego, ale osobiście przeżyłem, można to określić "tragedię..." i dlatego pozwolę sobie ją opisać.
Przez te kilka dni mojej wędrówki po okolicznych wsiach padał deszcz, wracając ostatecznie po wykonaniu zadania na "melinę", byłem tak zmęczony i odparzony od konia, że w okolicach Kobielnika zsiadłem już z konia i szedłem piechotą prowadząc konia za uzdę.
Zmęczony, przemoczony marzyłem o dotarciu na kwaterę do której było jeszcze około 2 km. W moim kierunku nadjechała furmanka - szczęśliwy zatrzymałem ją, konia uwiązałem do "literki" a sam usiadłem z tyłu na wiązce siana, i momentalnie zasnąłem. Furman był miejscowy i podwiózł mnie pod "melinę" - zameldowałem d-cy "Dębowi" o wykonaniu zadania.
D-ca widząc moje zmęczenie, poklepał mnie po ramieniu, kazał oddać dyżurnemu parabelę i iść spać - i tu moja tragedia...
Okazało się, że pistolet "parabelka" który miałem pod paskiem na brzuchu wysunęła się w momencie kiedy usnąłem na furmance. Trzy razy przeszliśmy z kolegami odcinek drogi gdzie siadłem na furmankę do miejsca kwatery - bez rezultatu. Załamany, zameldowałem o tym "Dębowi" - widziałem u niego zdenerwowanie i wściekłość. Broń była zarejestrowania: w Komendzie Okręgu, krótko mi odpowiedział - jeżeli do jutra rana "parabela" się nie znajdzie, jestem aresztowany i stanę przed sądem polowym.
Wiadomość ta podcięła mi nogi, czułem jak dygocę - nikt z kolegów, nie chciał już iść ze mną szukać, poszedłem jeszcze raz sam.
W drodze rozmyślałem i widziałem się przed Trybunałem wojskowym. W takich przypadkach, myśli uciekają do swoich, najbliższych - co by powiedziała i poradziła matka? "Zwróć się do św. Antoniego" Uporczywa myśl kotłowała mi w głowie - w pewnym momencie, suwając ze zmęczenia nogami, z kałuży po deszczu wykopałem upragniony pistolet...
Za to przewinienie ukarany zostałem "stójką" a później otrzymałem 2 dni urlopu z przepustką do domu. W drodze do domu, miałem też niebezpieczną przygodę o której opowiem:
Była około 5 rano - do Wieliczki schodziłem przez Rożnowa na ul. Szpitalną, ku mojemu zaskoczeniu w ogrodach Szpitalnej zauważyłem ukrytych i skradających się żandarmów i "sonderdienstów." z bronią gotową do strzału - pomyślałem zasadzka, na brzuchu poczułem "visa"i obronny granat, nie zważałem na nich i śmiało maszerowałem dalej oczekując wezwania "halt ! ". Wezwania jednak nie było, okazało się że nadziałem się na obławę na dom Lasslerów - po południu dowiedziałem się o aresztowaniu rodziców Staszka "Kani".
Po powrocie do Oddziału, w pierwszych dniach września wraz z innymi kolegami, także z Frędkiem Grabowskim zostaliśmy odkomenderowani do Oddziału szkoleniowego na "Łysinie".
Następnego dnia wyruszyliśmy najkrótszą drogą na Łysinę. Grupa nasza zatrzymana została przez wartowników przy wejściu na Suchą Polanę. Jeden z nich telefonicznie wezwał służbowego podoficera, który zaprowadził nas do dowództwa, gdzie zostaliśmy przydzieleni do różnych plutonów szkoleniowych.
Ponieważ była pora przed obiadowa, mieliśmy możliwość rozglądnięcia się po obozie. Były dwa duże namioty dla Komendy, a kuchnia polowa i warsztat szewski nakryte były brezentem. W warsztacie szewskim pracował między innymi nasz kolega z Oddziału Żółwia Ludwik Jaworski. Od strony zachodniej w odległości kilkudziesięciu metrów od Komendy rozmieszczone były szałasy w ziemiankach w których mieliśmy mieszkać. Każdy szałas wyłożony był okrąglakami w którym znajdowały się 4 lub 6 pryczy piętrowych wyłożonych gałęziami z choiny. Wszystko to miało służyć jako sypialnia dla nas żołnierzy. Szałasy nakryte były choiną z której krople deszczu kapały na prycze i całe pomieszczenie.
W nowym środowisku przy wzmożonej dyscyplinie, ciągłych szkoleniach bojowych i ćwiczeniach w terenie, nie było czasu na bliższe poznanie kolegów ,tym bardziej, że każda wolna chwila wykorzystywana była na suszenie odzieży. Trafiliśmy akurat na obfite deszcze, które nas nie pieściły - w mokrej odzieży kładliśmy się spać i rano a niekiedy w nocy na alarm bojowy wstawaliśmy w tej samej odzieży.
Po kilkudniowej zaprawie i sprawdzeniu się w warunkach dotychczas nie spotykanych, przyszła pogodna i słoneczna niedziela.
Msza polowa która odbyła się na polanie, poprawiła nasze nastroje a wolny czas wykorzystaliśmy na pranie i suszenie odzieży.
Jak się okazało, był to nasz ostatni dzień szkolenia, ponieważ następnego dnia rozpoczęła się pacyfikacja Trzemeśni, Poręby, Lipnika, Zasaniai innych wsi.
Około 7 rano 12 września zarządzono alarm bojowy - pospiesznie zjedliśmy śniadanie i padł rozkaz likwidacji obozu, ponieważ Niemcy przystąpili do pacyfikacji okolicznych wsi.
Dowódcy poszczególnych plutonów wyznaczali żołnierzom zadania.
Około godz 9 zostałem wyznaczony i wysłany z kol. Ludwikiem Scigalskim "Koroniatym" na czujkę od południowo-wschodniej strony polany.
Stanowisko obserwacyjne wybraliśmy w odległości pół km. od polany w kierunku Kobielnika.
Zamaskowani w młodnikach między skałami słyszeliśmy warkoty karabinów maszynowych ze wszystkich stron. W tej sytuacji postanowiliśmy ukryć pod kamieniami wszystkie osobiste dokumenty (których już nigdy nie oglądaliśmy).
Szczególne nasilenie strzelaniny słyszeliśmy na szczycie Lubomierza-Łysiny z kierunku obserwatorium astronomicznego - jak się później okazało, walczył tam Oddział "Potoka" z Wieliczki.
Około godz. 11 dostaliśmy się w ogień pocisków, artylerii i moździerzy.
Wytworzyło się piekło, ścinane i padające drzewa, świst rozrywających się granatów i fruwające kamienie doprowadziły nas do przerażenia.
Wtuleni pod skałę, osłupieni i spoceni ze strachu czekaliśmy co będzie dalej. Echo rozrywających się pocisków ogarnęło całą przełęcz między Kamiennikiem a Łysiną, wydawało się nam, że jesteśmy otoczeni.
Leżeliśmy z karabinami gotowymi do strzału rozglądając się na wszystkie strony.
W pewnym momencie, nawałnica ognia skierowana została w inny rejon Łysiny, nastała względna cisza. Wyławialiśmy każdy podejrzany trzask gałęzi obserwując przedpole i ścieżkę prowadzącą na polane.
Trwało to może 10 min. W pewnym momencie, w odległości około 100 m zauważyliśmy tyralierę Niemców strzelających na oślep w krzaki.
Natychmiast zdecydowaliśmy się na wycofanie w kierunku miejsca kwatery dowództwa - ku naszemu zdumieniu obóz był zlikwidowany. Spotkaliśmy tylko Ludwika Jaworskiego który maskował skóry zdobyte z garbarni w Dobczycach, oraz pozostawione produkty żywnościowe. Kol. Ludwik Jaworski poinformował nas, że posterunki patrolowe i czujki zostały ściągnięte, za wyjątkiem naszego ponieważ byliśmy pod obstrzałem a ludzie z oddziału szkoleniowego otrzymali rozkaz powrotu do swoich macierzystych oddziałów.
Wokół nas słychać było potężną strzelaninę ze wszystkich stron, co nas zdezorientowało o sytuacji w której się znajdujemy.
Zdecydowaliśmy się w trójkę, wycofać się w kierunku Kamiennika do d-ctwa Komendy Okręgu.
Na skutek silnego ognia potęgującego się echem między Kamiennikiem a Łysiną, w pewnym momencie pogubiliśmy się - jak się później okazało, kol. Jaworski Ludwik został raniony w plecy odłamkiem granatu i kol. Scigalski Ludwik "Koroniaty" wycofał się z nim do pobliskiego domu, o czym ja nie wiedziałem.
Pozostawiony własnemu losowi, wycofywałem się w kierunku zabudowań gdzie była kwatera Dowództwa Obwodu "Kościeszy", było to u podnóży "Kamiennika" od strony wsi Zasań. W zabudowaniach kwatery KO było zamieszanie i popłoch a wokół pracującej radiostacji zgrupowani byli oficerowie Komendy. Pierwszemu napotkanemu oficerowi zameldowałem o swojej sytuacji - który po wysłuchaniu mnie, polecił mi dołączyć do pierwszego napotkanego Oddziału nacierającego na szosę Zasań-Glichów i most w Poznachowicach. Przez lornetkę obserwowałem jak na dole drogą z Zasania w kierunku Glichowa jedzie kolumna samochodów niemieckich i atakuje nasze Oddziały. Pod osłoną zwałów kamieni polnych, czołgałem się i podbiegałem w kierunku Glichowskiego mostu. Gały czas Niemcy jadący w kolumnie, samochodowej ostrzeliwali teren z broni maszynowej i granatników a samolot prowadzący rozpoznanie terenu krążył nad polami prażąc ogniem po polu gdzie usytuowane były stanowiska naszych Oddziałów.
Nasi nie byli mu dłużni i odwzajemniali się ogniem z karabinów maszynowych a nawet z ręcznych, w momentach kiedy pozwolił sobie na zbyt niski lot nad naszymi stanowiskami.
W odległości około 2 km od mostu w Glichowie, dołączyłem do pierwszego napotkanego oddziału, który zajmował stanowiska strzeleckie w zagłębieniu terenu. Zauważyłem tu kolegów z Wieliczki a między innymi Kazka Dunikowskiego, Andrzeja Grodzińskiego, Staszka Rzepę i innych. Dowodził nimi M. Kurowski "Łuska" - zrobiło mi się raźniej, ale nie było czasu na rozmowę. Wtedy właśnie pierwszy raz użyłem swojego zdobytego karabinu, strzelając w kierunku niemieckiej kolumny samochodowej. W zapasie miałem około 30szt naboi, to też nie żałowałem sobie tej przyjemności aczkolwiek starałem się celnie strzelać. Zachód słońca wskazywał, że jest około godz. 18 - nawet nie zauważyłem jak Oddział "Potoka" oddalił się, a ja znalazłem się w śród kol. z innego oddziału. Prawdopodobnie był to oddział "Lisowszczyków" - nie jestem tego pewny, ponieważ z tego Oddziału nikogo nie znałem.
W pewnym momencie usłyszeliśmy detonację z okolic mostu w Poznachowicach a za chwilę potężny okrzyk - hura-ra-ra, pomieszany z odgłosami strzelaniny. Wszyscy poderwaliśmy się i krzycząc hura-ra-ra biegliśmy w stronę mostu, strzelając w kierunku wroga.
Huraganowy ogień z karabinów maszynowych ze strony niemieckiej, zmusił nas do przycupnięcia do ziemi - a na rozkaz dowódców, poszczególne grupy naszych żołnierzy podrywały się biegnąc skokami naprzód w kierunku mostu i krzaków potoku Zasań.
Robiła się już szarówka jak dotarłem do potoku. W krzakach roiło się od naszych, po drugiej stronie potoku widziałem na szosie samochody niemieckie, które penetrowali koledzy z różnych oddziałów a dalej w po-lach uciekających Niemców w kierunku Czasławia.
Panował straszny harmider połączony z bezładną strzelaniną. Niemcy pozostawiali niektóre samochody i motocykle, ratując się ucieczką. Pobiegłem w kierunku mostu, most był zawalony a w dole sterczała niemiecka tankietka oblężona przez naszych.
Na brzegu potoku zauważyłem p.por. "Słoneczko" wydającego rozkazy, domyśliłem się że są to ludzie z Oddziału "Śmiałego". Dołączyłem do nich pomagając wypychać niemieckie samochody i motocykle.
Było już prawie ciemno i nikogo nie mogłem rozpoznać, zresztą wszyscy byli tak zmęczeni i umorusani że trudno było rozpoznać nawet bliskich kolegów. Pracowaliśmy do północy przy świetle księżyca, wreszcie por. "Słoneczko" odwołał nas kilku od pracy i polecił nam doprowadzić 2-ch jeńców niemieckich na "melinę" Śmiałego pod Grodzisko.
Na kwaterze "Śmiałego" jeńców przekazaliśmy służbie wartowniczej a sami zmęczeni i głodni, brudni jak "nieboskie stworzenia" - padliśmy na boisku w stodole.
Około 4 nad ranem, zostałem obudzony i polecono mi umyć się, oczyścić mundur i zameldować się w izbie gdzie odbywał się sąd polowy nad żandarmami niemieckimi.
Uczyniłem to w ciągu 10-ciu min. i zameldowałem się regulaminowo przed Trybunałem Sądu Wojskowego.
Oficer w randze majora, wskazał na mnie zwrócony do żandarma niemieckiego i powiedział te słowa: "das ist Polnische bandit?" - Niemiec popatrzył na mnie i spuszczając głowę powiedział po niemiecku "ja mam w Rzeszy syna w tym wieku, który jest w wojsku" - kazano mi odejść a rozprawa toczyła się dalej.
Po wyjściu dowiedziałem się, że żandarm nie chciał przyznać, że walka toczyła się z wojskiem polskim w konspiracji, dlatego prokurator zażądał za reprezentowania jednego z najmłodszych żołnierzy - los padł na mnie.
Rano przebudził mnie ożywiony ruch, za chwilę miał się odbyć wyrok nad żandarmami, wyrok miała wykonać siostra kolegi który zginął w walce z Niemcami - wyroku jednak nie wykonała, ponieważ przed oddaniem strzału zemdlała.
W obejściu kwatery "Śmiałego" aż rojno było od żołnierzy z różnych Oddziałów. W jednej grupie zauważyłem swoich kolegów z macierzystego Oddziału "Żółwia-Dęba". Okazało się, że w czasie kiedy wysłano nas do Oddziału szkoleniowego, w ramach uzupełnienia, do Oddziału przyjęto kilku nowych kolegów z Wieliczki, między innymi Lucian Borowiec, Marian Koczy i inni. Dowódca był na naradzie w sztabie, to też dołączyłem do nich dzieląc się swoimi przeżyciami z wczorajszego dnia.
5. Relacja kol. Grabowskiego "Wrzosa" z dnia 22 września 1944r.
Łącznik z K.O. przyniósł rozkaz aby zlikwidować obóz szkoleniowy. W związku z tym, po porannym apelu przystąpiliśmy do rozbierania namiotów i zacierania śladów naszego pobytu na polanie.
Niektórzy kol. wyznaczeni zostali na patrole i czujki, między innymi Kłos i Koroniaty. Około godz.9 rozpoczęła się strzelanina ną dobre, zdawało się że stanowiska niemieckie są tuż, tuż. Rozrywające się pociski nad naszymi głowami dawały znać, żej sprawa jest poważna. Nasilenie ognia nieprzyjaciela wyczuwane było od strony Poręby, ale na szczycie Łysiny słychać było warkoty karabinów maszynowych i automatów. Przy Komendzie Oddziału Szkoleniowego pozostała pewna grupa ludzi, a my otrzymaliśmy rozkaz powrotu do swoich Oddziałów. My od Żółwia poszliśmy z chłopakami od Śmiałego w kierunku Lipnika. Do Wierzbanowej niemieliśmy powrotu ponieważ dowiedzieliśmy się, że od Kasinki nadciągają Niemcy. W związku z tym ustaliliśmy, że idziemy pod Grodzisko, na melinę Śmiałego. Przez Lipnik, Wiśniową, dotarliśmy do Poznachowic Górnych w godzinach południowych. Oddział Śmiałego był zamaskowany w gotowości bojowej. Zameldowaliśmy się u por. "Słoneczko", który swoich ludzi przyjął, a nam kazał czekać na wiadomość gdzie znajduje się oddział "Dęba". Cały czas pracowała radiostacja i utrzymywana była łączność z Komendą Obwodu. Około godz. 16 por. "Słoneczko" zebrał wszystkich żołnierzy i wyruszyliśmy na obstawienie szosy między Glichowem a Czasławiem. Zajęliśmy stanowiska w krzakach potoku Krzyworzeka, część ludzi z por. "Słoneczko" udała się korytem potoku w kierunku mostu w Glichowie, a my podczołgaliśmy się jak najbliżej szosy i pilnowaliśmy aby Niemcy nie przedarli się do Dobczyc. Około godz.18 trzy samochody niemieckie przedarły się szosą do Dobczyc, strzelaliśmy do nich, ale bez skutku.
Na swoich stanowiskach trwaliśmy do północy, później wróciliśmy na melinę Śmiałego i tu dołączyłem do swoich.
Po powrocie d-cy naszego Oddziału z narady, zameldowałem mu o swojej sytuacji, a On polecił mi pozostać w Oddziale.
W ciągu dnia "było ostre pogotowie a patrole z różnych, oddziałów przeszukiwały teren wczorajszej walki. W tym właśnie dniu tj. 13 września I944r. zginął w Czasławiu od kuli zaczajonego żandarma nasz starszy kolega z Wieliczki Stanisław Lassler "Kania". W Oddziale zapanowało przygnębienie i smutek. Wieczorem opuściliśmy kwaterę Śmiał ego, udając się na "melinę" w Gruzowie. W czasie przemarszu zdarzyła się zabawna historia, której auto-rem był Lucian Borowiec ps. "Dedo".
Maszerowaliśmy wzdłuż potoku w kierunku Raciechowic zachowując szyk ubezpieczeniowy i pełną gotowość bojową. Lucek Borowiec zdrzemnął się w czasie marszu (nie spał dwie noce) i w pewnym momencie trzymając ręce w tyle na kolbie karabinu, nieświadomie pociągnął za język spustowy - potężny huk w ciszy nocnej odruchowo cisnął nas wszystkich na ziemię. Przez chwilę leżeliśmy w krzakach nie wiedząc co się stało, nadsłuchiwaliśmy skąd padł strzał i skąd należy się spodziewać dal-szych, byliśmy pewni że to zasadzka i tuliliśmy się szczelnie do ziemi -a tu głos "o cholera, dymi mi się z rury".
Wszyscy jak nas było około dwudziestu, poderwaliśmy się i z biciem serca biegliśmy w stronę usłyszanego głosu - wymyślając mu cieszyliśmy się, że to tylko przypadek, a nie zasadzka.
Głupio było naszemu koledze, w czasie dalszego marszu gęsto się przed nami tłumaczył. Na drugi dzień stanął do raportu u dowódcy i otrzymał jakąś tam karę (nie pamiętam już jaką) - wypełnił ją dokładnie, był on żołnierzem bardzo zdyscyplinowanym i obowiązkowym, pochodził z rodziny wojskowej - ojciec Jego był zawodowym oficerem, za przynależność do ZWZ zgiął w Oświęcimiu w roku 1940.
W czasie postoju w Gruszowie, przeczekaliśmy pacyfikację Lipnika i
Wiśniowej. Tego ponurego zajścia nie będę komentował - odwołuję się
do książki p. Banacha "Nastały Krwawe Dni".
W tym okresie odbył się pogrzeb naszego kolegi Stanisława Lasslera "Kani", jednak z uwagi na ostre pogotowie w oddziałach nie mogliśmy wszyscy wziąść w nim udziału.
Pogrzeb odbył się na Grodzisku - przy trumnie wygłosił mowę Dowódca Oddziału "Żółw" Franciszek Mróz, której treść przytaczam poniżej.
"Podchorąży Stanisław Lassler pseudonim KANIA dowódca oddziału partyzanckiego poległ na polu chwały w śmiertelnym boju z potworem krzyżackim dnia 13.09.1944r. Walcząc na czele swojego oddziału padł śmiercią bohatera na polach wsi Czasław, koło Dobczyc w fatalny dzień 13 września 1944r. Był to następny dzień po rozbiciu batalionu niemieckiej żandarmerii koło Lipnika. W tym dniu oddziały Armii Krajowej likwidowały ostatki rozbitych Niemców. W tych okolicznościach oddział nasz natknął się na zasadzkę niemiecką i po zranieniu mnie, dowództwo objął podchorąży Kania. Kiedy jeszcze z oddziału polskiego padło dwóch żołnierzy -podchorąży KANIA oszczędzając żołnierzy - sam uzbrojony w granaty i broń krótką, rwał się na ukrytego Niemca i w chwili gdy w krzyżaka rzucił granatem, ten śmiertelnymi pociskami odebrał mu życie, a sam padł rozszarpany przez polski granat.
Poległy podchorąży KANIA - dzielny Towarzyszu broni, bohaterski Dowódco
- mściłeś krzywdy Narodu Polskiego - mściłeś pomordowanych rodaków - mściłeś palonych w obozach śmierci, mściłeś śmierć zamęczonej Matki swej i Ojca - i tortury uwięzionej siostry. I kiedy na drodze zemsty swej znaczyć miał na rękojeści swego pistoletu 30 kreskę - a każda poprzednia oznaczała zabitego Niemca - syt zemsty odszedłeś przed tron Wiekiego Boga, aby tam skargę złożyć w imieniu umęczonego Narodu Polskiego.
Panie Podchorąży, poszedłeś w bój! - czy dla zaszczytów i orderów? -nie! - Nie poszedłeś dla kariery i sławy - poszedłeś w bój, śladem rycerzy z pod Grunwaldu, by walczyć za naród cały ze śmiertelnym wrogiem, który zniszczyć nasz naród postanowił w swych planach. Złożyłeś w ofierze wszystko co najdroższe, Rodzinę swoją i młode życie swoje - aleś powinność Polaka wykonał - i za to dziś składamy Ci najgłębszy hołd.
Będziesz przykładem bohaterstwa dla młodzieży, a dla nas wzorem Żołnierza i Obywatela".
Żegnamy Cię dziś w mogile żołnierską piosenką:
Spij Kolego w ciemnym grobie, Niech się Polska przyśni Tobie, A pamięci Twojej po wieczne czasy CZEŚĆ !
Wokół osobowości St. Lasslera "Kani" wytworzyła się opinia wśród miejscowej ludności i Oddziałów terenowych jak również wśród żołnierzy poszczególnych Oddziałów naszego zgrupowania, że był to żołnierz od-ważny, patriotyczny, dobry dowódca i dobry kolega.
Na jego temat mogą więcej powiedzieć Jego podkomendni jak np. Edek Wali-szewski "Wiarus", Adam Michalik "Piorun", Władek Milich "Ułan" i inni.
Rejon Skrzynki - Kędzieżynki i Gruszowa, stał się bardzo niebezpieczny i dalsze przebywanie tak licznego Oddziału dowodzonego już przez Jana Pala "Dęba", było nie wskazane i w ramach przegrupowań, Oddział "Dąb" przemieścił się na Lubomierz - Łysinę w rejon spalonego obserwatorium astronomicznego. Wyznaczono nam "melinę" w domach przysiółka. "Parelówka - Burdelówka". Oprócz naszego oddziału, zgrupowane tam były oddziały "Śmiały, "Buk", i o ile pamiętam kilka dni kwaterowali ludzie "Potoka" oraz dowództwo Komendy Obwodu. Wydaje mi się, że w tym okresie mjr. "Kleofas" przejął dowództwo Komendy Obwodu od "Kościeszy".
Zadaniem zgrupowanych, tam oddziałów, było na zmianę ochrona Komendy i wykonywanie zadań wyznaczonych przez Dowódcę Komendy Obwodu.
Prawie przez dwa miesiące (październik, listopad) przywiązani byliśmy do Komendy Obwodu w rejonie Węglówki, Lubomira i Łysiny. Był to okres kiedy spadł duży śnieg i poruszanie się w terenie było uciążliwe, to też niektórzy koledzy poprzywozili sobie z domu narty, które były bardzo przydatne do patrolowania terenu i innych zadań. W okresie tych dwóch miesięcy, zdarzyło się sporo ciekawych zajść. Niektóre z nich pamiętam i postaram się o nich napisać.
Pewnego popołudnia pełniąc funkcję służbowego, otrzymałem polecenie od chor. Galowitza "Olszy", wskazania miejsca kwatery Komendy Obw. grupie ludzi której przewodniczył kpt. "Koral "Mieczysław Cieślik Krakowskiego Okręgu Armii Krajowej.
Oprócz kpt. "Korala" byli również ludzie z Wieliczki których dobrze znałem a to: Kazimierz Jarosz, Mieczysław Batko ps. "Szarotka", Tadeusz Grochal ps. "Basza" i Londek Wąsowicz ps. "Kulka".
Po drodze dowiedziałem się, że odbędzie się rozprawa Sądu Wojskowego nad konfidentem na rzecz "gestapo" który pochodzi z Wieliczki. W izbie kwatery Komendy, trwały przygotowania i kompletacja Trybunału Wojskowego. Konfident uwięziony był w piwnicy strzeżonej przez wartowników - widziałem go przez kraty i rzeczywiście był to człowiek z Wieliczki którego znałem.
Oskarżonemu udowodniono działalność szpiegowską na korzyść "gestapo". Dowiedziałem się, że znaleziono przy nim mapkę powiatu myślenickiego na której naniesione były wsie w których kwaterowały oddziały partyzanckie. Mapkę miał ukrytą w obcasie buta - wyrok był jednoznaczny kara śmierci.
Atrakcją dla naszych oddziałów był fakt przypadkowego przejęcia zrzutu broni i amunicji dla oddziałów radzieckich. Nie jestem tego pewny, ale prawdopodobnie zrzut przechwycony był na Łysinie, przez ludzi z Oddziału "Buka" albo "Śmiałego". W tej sprawie przez kilka dni trwały pertraktacje Dowództwa Oddziałów radzieckich z naszym dowództwem Komendy Obwodu.
W konsekwencji jednak, pojemniki z bronią i amunicją zostały zwrócone partyzantom radzieckim z Turbacza, niemniej jednak w naszych Oddziałach pojawiła się broń radziecka - samozaradki, pepesze i amunicja. Mieliśmy również w tym okresie zatargi z radzieckim oddziałem partyzanckim na tle rabunkowym miejscowej ludności z Węglówki. Do Komendy Obwodu doniesiono, że partyzanci radzieccy zagrabili gospodarzowi z mieszkania buty i barana (w tych czasach, był to dobytek dość znaczny). Działo się to wieczorem w okresie kiedy spadł duży śnieg i pola oraz drogi zasypane były gruba,, warstwą śniegu.
Na polecenie K.O. wyznaczono dwa oddziały patrolowe, celem odszukania i odebrania zrabowanych rzeczy gospodarzowi.
Jeden oddział patrolowy wyznaczony był z grupy "Śmiałego" a drugi z naszego Oddziału "Dąb".
Po śladach krwi z barana, ustalono kierunek przemarszu oddziału radzieckiego a ludzie z terenówki określili domy w których nocują partyzanci radzieccy.
W tej sytuacji dowódcy oddziałów patrolowych ustalili, że o północy rozpoczniemy akcję na wyznaczony cel.
Dowódcą naszego patrolu był Zdzisław Stojek ps. "Żbik" albo Edward Morawski "Zielonka" - dokładnie nie pamiętam.
Oprócz wyżej wymienionych w naszym patrolu brali udział: Władysław Milich ps. "Ułan", Ferdynand Grabowski ps. "Wrzos", Ludwik Scigalski ps. "Koroniaty" ps. Krakus nazwiska nie znam, Tadeusz Piotrowski ps. "Kłos", Zygmunt Batko ps. "Zielony", Lucian Borowiec ps. "Dedo".
Przedsięwzięcie należało przeprowadzić ostrożnie, aby nie doszło do strzelaniny. Partyzanci radzieccy rozlokowani byli w dwóch domach, ustalono że pierwszy dom otoczony zostanie przez nasz Oddział a drugi przez ludzi z Oddziału Śmiałego.
Do akcji przystąpiliśmy w ustalonym czasie, podchodząc na bezpieczna odległość od domów zlokalizowanych na południowym zachodzie od kościoła w Węglówce.
Dość duży świeży śnieg wyciszał odgłosy naszych oddziałów maszerujących do wyznaczonego celu. Wyznaczeni ludzie podeszli pod dom, celem rozpoznania sytuacji. Okazało się, że z izby słychać chrapanie a cały dom pogrążony był w ciszy. Ustalony został scenariusz akcji rozbrojenia partyzantów radzieckich. Czołówka naszego patrolu lekko zastukała do drzwi, które po chwili otworzyły się a "gazda" wskazał izbę w której śpią partyzanci. Pierwsi do izby wpadli z automatami "Zielonka" Edw. Morawski i "Żbik" Zdz. Stojek oraz "Ułan" z rkmem. W pełnym zaskoczeniu oślepili latarkami śpiących. Nie było sprzeciwu, prawie wszyscy usiedli na posłaniu podnosząc ręce do góry. Jeden próbował sięgnąć po broń i natychmiast został przyduszony rkmmem przez "Ułana" Wł. Milicha. W tej sytuacji inicjatywa była w naszych rękach i natychmiast pozbieraliśmy broń wiszącą, na ścianach oraz każdego dokładnie przeszukaliśmy, zabierając broń krótką i amunicję. Zabraliśmy również radiostację którą obsługiwała kobieta. Dowódca naszego patrolu wyjaśnił im dlaczego zostali rozbrojeni i wezwał ich do ubrania się, bo muszą iść razem z nami do Komendy Obwodu Armii Krajowej. Po pewnej wymianie zdań, wszyscy zebrali się i razem opuściliśmy dom. Dołączyliśmy do patrolu "Śmiałego" który również zakończył swoje zada-nie, prowadząc grupę rozbrojonych partyzantów radzieckich. Dźwigając odebraną broń, amunicję i radiostację, prawie rano dotarliśmy do Komendy.
Raport z przebiegu akcji złożyli dowódcy, stawiając do dyspozycji sztabu broń i partyzantów radzieckich.
Po upływie około 2 godz. do aresztowanych wyszedł Komendant "Kościesza" i udzielił im nagany za okradanie miejscowej ludności. Wysłuchał ich wyjaśnień, nam nakazał oddać broń i amunicję oraz wszystkie zabrane przedmioty i kazał ich zwolnić.
Byli to partyzanci prawdopodobnie z Turbacza, co potwierdzili koledzy którzy odprowadzili ich do wsi.
Warunki zimowe nie sprzyjały do utrzymywania czystości i higieny. Brak możliwości uprania i wysuszenia bielizny osobistej oraz konieczność nocowania w przepoconej odzieży na stroconej słomie, lub sianie, doprowadził do zawszenia wszystkiego i wszystkich.
W tej sytuacji, każdy na własną rękę starał się doprowadzić do porządku. Z kolegami z Wieliczki otrzymaliśmy przepustki do domu aby pozbyć się tego nieprzyjemnego towarzystwa.
Po dwóch dniach wróciliśmy do Oddziału i powiadomiono nas, że mamy parę godzin na odpoczynek a po obiedzie mamy się zameldować w Komendzie Obwodu gdzie czeka na nas chor. Edward Galowitz ps. "Olsza". Zgodnie z rozkazem zameldowaliśmy się w: Komendzie po południu, o ile pamiętam dnia 27 albo 28 listopada 1944r.
Chorąży "Olsza" poinformował nas, że od tej chwili jest naszym dowódcą i przedstawił nam plan zadania jaki mamy do wykonania z rozkazu K.O. Chodziło o konwojowanie furmanki załadowanej różnymi paczkami, skrzynkami i workami których zawartość znana była tylko dowódcy. Trasa konwoju przebiegać miała przez Łysinę, Pcim do Zawadki na górze Kotuń. W skład drużyny konwojującej, wchodzili kol.kol.: d-ca Edward Galowitz ps. "Olsza", Władysław Milich ps. "Ułan", Zygmunt Batko ps. "Zielony", Ferdynand Grabowski ps. "Wrzos", Tadeusz Piotrowski PS. "Kłos", Lucjan Borowiec ps. "Dedo", Ludwik Scigalski ps. "Koroniaty, PS. "Krakus" albo "Krakowiak" zdaje mi się że nazywał się Stanisław Gawęda, woźnica właściciel furmanki i konia pochodził z Węglówki.
0 ile pamiętam było nas dziewięciu, a może dwunastu. Wyszczególnionych kolegów na pewno pamiętam. Wyruszyliśmy o zmierzchu w kierunku Łysiny, przy zachowaniu regulaminu. Dowódca rozstawił straż przednią, łącznika, straż tylnią a sam przy ubezpieczeniu karabinu maszynowego, szedł przy furmance.
Tak rozstawione straże, zachowane były do zakończenia wyznaczonego zadania.
Był lekki przymrozek, ale bez śniegu. Droga, a właściwie bezdroża
prowadziły przez las i wyboiste przełomy skalne. W tych warunkach byliśmy zmuszeni pchać, podnosić a nawet przenosić ładunek furmanki.
Do Raby dotarliśmy około północy. Zamaskowani czekaliśmy na patrol z terenówki, który miał nas przeprowadzić przez Rabę i szosę zakopiańską. W tym dniu jak mało kiedy szosa zakopiańska patrolowana była przez żandarmerię i wojsko niemieckie, nie było więc możliwości bezpiecznego przejścia tej nocy na drugą stronę szosy i Raby.
Następny dzień przeczekaliśmy przy wzmożonej czujności i około 11 godziny w nocy przeszliśmy przez Rabę i szosę zakopiańską w Pcimiu, obierając kierunek marszu na Kotoń - Zawadkę.
Przy pomocy ludzi z terenówki, prawie przez 3 km pchaliśmy pod stromiznę furmankę z ładunkiem (właściwie przenosiliśmy ją) i około 2 w nocy dotarliśmy do Zawadki na kwaterę dowództwa K.O. mieszczącej się w domach koło szkoły.
Dowiedzieliśmy się, że ładunek który konwojowaliśmy zawierał bardzo ważną i tajną, dokumentację Komendy Obwodu oraz radiostację i sprzęt łącznościowy, jak również druki i maszyny do pisania.
Całość przenieśliśmy do wskazanych pomieszczeń, który przejęty został przez oficerów sztabowych, o ile pamiętam byli to por. "Ornano" nazwiska nie znam i mjr. "Kleofas" również nazwiska nie znam.
Zmęczeni i wybrudzeni padliśmy na siano w wyznaczonej stodole.Około 4-5 rano, poderwały nas ze snu zmasowane strzały z karabinów maszynowych i automatów. Za chwilę wpadł do stodoły jakiś oficer ze sztabu i polecił nam natychmiast załadować na furmankę to co przed trzema godzinami przywieźliśmy.
Wypadliśmy na drogę, gdzie Komendant "Kościesza" i Jego "Pani" a także jeszcze kilku oficerów dreptali na koniach, dyskutując między sobą.
Rozespani nie wiedzieliśmy co się dzieje, była gęsta mgła i strzały z automatów i innej broni, wydawały nam się tuż, tuż.
Jak się później okazało, walczyły już z Niemcami oddziały zgrupowania "Żelbet".
Furmanka podjechała pod dom gdzie złożyliśmy ładunek a chor. "Olsza" rozkazał nam natychmiast go załadować, za moment byliśmy gotowi do wymarszu.
W śród oficerów dał się zauważyć niepokój i brak decyzji co do usta-lenia kierunku wymarszu naszego "konwoju".
W pewnym momencie, podjechał na koniu rtm. "Dzik" nazwiska nie znam, i z mapą w ręku wskazał naszemu dowódcy kierunek odwrotu naszego oddziału.
Pamiętam jak dziś - chor. "Olsza" przeszedł wzdłuż naszej grupy, każdemu się przyglądnął i wydał rozkaz wymarszu na północny-zachód od strony Zawadki, zachowując poprzedni szyk marszu, było to między godz. 6-7 rano. W odgłosach strzelaniny od strony południowo-zachodniej, kiedy gęsta mgła utrudniała nam łączność między sobą, w pełnym napięciu z bronią gotową do strzału, maszerowaliśmy zgodnie z wydanym rozkazem.
Nad ubezpieczeniem furmanki z cennym ładunkiem czuwał z karabinem maszynowym "Ułan" Wł. Milich, który szedł obok d-cy.
Polna droga ze wsi prowadziła do lasu, z prawej strony był wąwóz przez który płynął potok, a z lewej pola.
Po przejściu około 1 km. weszliśmy do lasu, po przejściu około pół km, przednia czujka dała znać, że z dołu słychać jakieś odgłosy rozmowy.
Wszyscy zatrzymaliśmy się, wyławiając szmery odmienne od spadających mokrych liści.
Rzeczywiście usłyszeliśmy odgłosy rozmów i trzask łamanych gałęzi przez idących ludzi. W celu bliższego rozpoznania, d-ca wysłał "Zielonego", "Koroniatego" i "Krakowiaka" na rozpoznanie, a my staliśmy w milczeniu, czekając na rozkazy.
W pewnym momencie usłyszeliśmy z dołu doniosły głos "Zielonego" - Stój!
Kto idzie! - odpowiedziano mu, że idzie oddział partyzancki.
Głos odpowiadającego był zaciągający i wzbudzał podejrzenie "Zielonego" który ponownie krzyknął wezwanie o podanie hasła i nazwy oddziału.
W odpowiedzi posypała się seria strzałów z automatu, nasza trójka zrobiła to samo, wycofując się w naszym kierunku.
Dowódca wydał rozkaz zajęcia stanowisk strzeleckich i po dwóch rozmieścił nas między drzewami w kierunku spodziewanego ataku, od strony wsi Trzebunia. Mieliśmy dogodne stanowiska strzeleckie ponieważ konfiguracja terenu była dla nas korzystna i dawała możliwość do skonał ego wglądu na przedpole i przyjęcia ataku z dołu.
Stanowisko strzeleckie wyznaczone dla mnie i dla Fred. Grabowskiego "Wrzosa" usytuowane było nad brzegiem urwiska, przy pokaźnych rozmiarów jodle o średnicy około 80 cm.
Pod jej osłoną, po jednej i po drugiej stronie leżeliśmy w pozycji strzeleckiej a cały czas prażono do nas z automatów na oślep, ponieważ byliśmy dobrze zamaskowani.
Doszliśmy do wniosku, że jest to niewielka grupa ludzi, w związku z czym należy strzelać do widocznego celu. Trwało to może 15-20 min.
mgła zaczęła opadać i pomiędzy drzewami pojawiły się promyki słońca.
Nasza widoczność stała się lepsza. Na dole zauważyliśmy przeskoki ludzi od drzewa do drzewa, był to dla nas cel i pojedynczo go wykorzystaliśmy. W pewnym momencie, było to około godz. 9, ogień z dołu spotęgował się i oprócz automatów, rozpoznaliśmy strzały z karabinów maszynowych i moździerzy. Rozgorzała walka na całego - las stawał się coraz przejrzystszy, zauważyliśmy jak z dołu podciąga tyraliera uzbrojonego
"po zęby" wojska niemieckiego, a za nią druga linia z moździerzami, karabinami maszynowymi i innym sprzętem.
Odległość między wojskiem niemieckim a naszymi stanowiskami była niewiększa jak 200 - 300 m - nie było żartów. Oglądnąłem się do tyłu i zauważyłem palącą się furmankę. Okazało się że d-ca widząc przewagę wroga, kazał zniszczyć wszystko co mogłoby wpaść w jego ręce - w tej sytuacji decyzja była trafna, bo za parę minut Niemcy tam byli.
Z prawej naszej flanki "Ułan" Wł. Milich, prażył po wrogu z karabinu maszynowego, a my z automatów i karabinów. Nie szczędziliśmy już amunicji.
Był to moment, że Niemcy zatrzymali się i szukali dogodnych, dla siebie stanowisk.
Moje i Fred. Grabowskiego stanowisko, było tak obstrzelane, że na wysokości 1 m kora osłaniającej nas jodły była zdarta do białego drewna.
Niemcy byli w trudnej sytuacji, ale my w beznadziejnej. Chwilami nawałnica ognia była tak duża, że nie można było złożyć się do strzału.
Wybuch pocisków z moździerzy dezorientował nas - między nogami naszego stanowiska wbił się pocisk w mech i z przerażeniem obserwowaliśmy jego skrzydełka - był niewypałem. Na nasze szczęście takich niewypałów było więcej.
W pewnym momencie składając się do strzału, poczułem jak by mnie ktoś uderzył drągiem w prawe przedramię, ręka mi opadła a na zamek karabinu polała się krew - krzyknąłem do "Wrzosa" Fredek jestem ranny! natychmiast przy mnie zalazł się d-ca "Olsza" i odciągnęli mnie do tyłu w gęsty młodnik.
Chorąży Galowitz ps. "Olsza" krzykną, do kolegów aby wzmocnili ogień, a sam zerwał ze mnie kawał rękawa od koszuli i zacisnął węzeł powyżej rany, aby zahamować buchającą krew.
Rana okazała się bardzo groźna, ponieważ pocisk "dum - dum'' uszkodził tętnice i kość przedramienia.
W czasie opatrunku straciłem przytomność i odzyskałem ją dopiero po południu, w momencie kiedy z pola walki zabierali mnie miejscowi ludzie. W młodniku nieprzytomny przeleżałem około 4-5 godz. - trawiła mnie gorączka, a ręka była tak spuchnięta i sina, że nie mogłem jej podźwignąć drugą ręką.
Wzorowa postawa d-cy Edw. Galowitza i mojego kolegi Fredka Grabowskiego, w czasie druzgocącego natarcia wroga na nasze stanowiska, uratowała mi życie. Można powiedzieć, że opatrzność Boska czuwała nad nami, wynika to z relacji kol. Grabowskiego, którą poniżej przytaczam. To, że nie zostałem pod "!trawka." na Kotoniu zawdzięczam również starszej miejscowej kobiecie, która posłała swego syna, aby mnie z krzaków przeniósł do "ziemianki" w której schronili się, ponieważ dom i całe gospodarstwo spalili im Niemcy.
Relacja kolegi Ferd. Grabowskiego "Wrzosa"
Walka naszych oddziałów na Kotuniu i w Zawadce była bardzo trudna i ciężka. Już we wczesnych godzinach przed świtem, Niemcy napadli na oddziały "Żelbetu". My w tym czasie mogliśmy się pozbierać i przygotować do ataku. Niemców była siła wielokrotnie przewyższająca nasze wojsko. Jako pierwsi atakowali żołnierze "SS Galizien" - byli to Ukraińcy którym Hitler obiecał wolną Ukrainę. W następnej linii szły oddziały SS, Żandarmeria okręgu krakowskiego i Wermacht.
Ze wsi wycofywaliśmy się drogą leśną szczytami Kotonia i przyległych gór w kierunku północno - zachodnim. Las był rzadki, przeważały grube stare świerki. Podszycie lasu było gęste, maliny, ostrężyny i inne drobne krzewy sprzyjały nam w zamaskowaniu.
Ja z "Kłosem" Tadkiem Piotrowskim zajęliśmy dobre stanowisko koło starego świerka, w pobliżu był nasz d-ca chor. "Olsza". Odległość nasza do pierwszych oddziałów "SS-Galitzien" była niewielka około 100 może więcej metrów. Walka rozgorzała na całego, liczebność Niemców była bardzo wielka, jak również ich uzbrojenie cięższe i rozmaite.
Po wstrzymaniu pierwszego ataku, następowały następne coraz więcej agresywne. My strzelaliśmy mało ale celnie, trudno powiedzieć ilu wrogów zostało zabitych czy rannych, ale było tego sporo.
W pewnej chwili "Kłos" odezwał się "jestem ranny". Ja podałem tą wiadomość "Olszy". Odciągnęliśmy Tadka o parę metrów w zarośla w kier. północnym. Kłos trzymał w lewej ręce swój k.b.k. prawie cały zakrwawiony a zamek był cały zalany krwią. Nie mieliśmy opatrunków, Olsza zerwał z Tadka koszulę, zrobił opatrunek, ale wszystko przemakało krwią. Kłos a właściwie jego ręka bardzo krwawiła.
W tej sytuacji wycofaliśmy się jeszcze o parę metrów i to uratowało naszą trójkę, gdyż Niemcy zrobili "hura" a my w gęstwinie: widzieliśmy dokładnie w odległości 3 m buty przelatujących Niemców.
Kłos na skutek upływu krwi zemdlał, razem z Olszą transportowaliśmy go dalej na dół oddalając się od pola walki. Po starym lesie napotkaliśmy mały zagajnik młodnik świerkowy. Kłos po dużym wypływie krwi i zemdleniu usnął, ale żył. Ja pozostałem przy nim, a Olsza udał się do pobliskie go domu pod lasem. Zawiadomił i prosił gospodarza o pomoc, aby po uspokojeniu się walki, zaopiekowali się rannym kolegą, o ile będzie jeszcze żył. My zaś udaliśmy się w kierunku zachodnim na wieś Harbutowice.
Po drodze napotkaliśmy na naszych rozbitków czy niedobitków, aż wreszcie spotkaliśmy większą grupę partyzantów z "Żelbetu".
W jaki sposób znalazłem się w ''ziemiance" czy też w piwnicy dobrych ludzi nie pamiętam, ocknąłem się leżąc na posłaniu w ciasnym i wilgotnym pomieszczeniu.Czułem straszny tępy "ból sinej i nabrzmiałej ręki, prosiłem o zwolnienie węzła zaciśniętego powyżej rany przykrytej zakrwawionymi szmatami. Starsza kobieta czuwająca przy mnie powiedziała, że syn poszedł do Harbutowic po lekarza, podała mi jednocześnie garnek z kwaśnym mlekiem i serwatką. Był to dla mnie zbawienny napój który koił trawiącą mnie gorączkę.
Dalej już niewiele pamiętam, często traciłem przytomność na skutek ubytku krwi. W trzecim dniu oprzytomniałem z przewiniętą ręką czystymi szmatkami i unieruchomioną deseczkami. Okazało się, że opatrzył mnie znachor z Harbutowic.
Mo i opiekunowie z "terenówki" rozeznali gdzie aktualnie znajduje się mój oddział, uznali że wojsko niemieckie wycofało się z gór i mogą mnie dowieść do Węglówki na "melinę" oddziału "Dęba". Nie pamiętam ludzi, ani też drogi przebytej z Kotonia do Węglówki, ocknąłem się w śród kolegów szczęśliwy, że jestem w śród swoich. Zaskoczeniem dla d-cy i kolegów był mój widok - zostałem uznany za zaginionego, albo wziętego do niewoli niemieckiej, co wynika z relacji kol. Lucjana Borowca ps."Dedo".
Relacja Kol. Lucjana Borowca "Dedo".
Po przebytej drodze z Węglówki do Zawadki spaliśmy zmęczeni w chałupie obok szkoły. Wczesnym rankiem Niemcy zaatakowali oddziały "Żelbetu" od południowej strony wsi. W tej sytuacji dowództwo nasze-go zgrupowania poleciło nam wycofać się na północny-zachód w kierunku wsi Harbutowice.
W czasie przemarszu zostaliśmy zaatakowani przez wojsko i żandarmerię niemiecką. Swoich stanowisk broniliśmy około dwóch godzin. W czasie walki kol. Tadeusz Piotrowski "Kłos" został ciężko ranny w prawą rękę. Niemcy spotęgowali natarcie na nasze stanowiska, które byliśmy zmuszeni opuścić. Rannego kol. Tadeusza pozostawiliśmy nie-przytomnego w kosodrzewinie maskując jego obecność liśćmi i gałęziami, sami zaś przebiliśmy się przez pierścień wroga i dołączyliśmy do macierzystego oddziału "Dąb".
Wieczorem tego samego dnia otrzymałem rozkaz wyruszenia z kolegami "Krakowiakem" i innymi na miejsce stoczonych walk w celu odszukania kol. "Kłosa". Po dokładnym przeszukaniu miejsca w którym pozostawiliśmy rannego, stwierdziliśmy, że kol. Tadeusz Piotrowski dostał się w ręce niemieckie, o czym zameldowaliśmy d-cy por. Dalowi ps."Dąb". Po upływie 3 dni d-ca oddziału złożył meldunek swoim przełożonym, że szereg. T. Piotrowski ps."Kłos" zginął w walce z Niemcami na górze Kotoń we wsi Zawadka.
Wracając do walki którą stoczyliśmy, to wg. mojego rozeznania, co potwierdził p. Galowitz ówczesny d-ca n. oddziału, z którym rozmawiałem w roku 1971 - Niemcy byli zdezorientowani i nie spodziewali się w tym miejscu i o tej porze naszego oddziału.
Silna mgła uniemożliwiła im rozeznanie naszych sił. Gdyby walka rozpoczęła się o godz.10, to rozbili by nas w pył i prawdopodobnie nie zdążylibyśmy spalić furmanki z dokumentacją i sprzętem który konwojowaliśmy. Poza tym, walka naszego oddziału opóźniła dotarcie Niemców do Zawadki, których celem było zaatakowanie od tyłu dowództwa K.O. i oddziałów "Żelbetu".
W ogólnej strategii, walka naszego oddziału dała możliwość wycofania się z Zawadki Sztabu Komendy Obwodu i oddziałów zgrupowania "Żelbet" oraz innych tam walczących.
Widocznie stan mojego zdrowia był beznadziejny, bo jeszcze tego samego dnia przewieziono mnie do szpitala polowego w Kobielniku. Komendant szpitala dr. "Lech" oglądnął ranę i powiedział: "chłopie masz szczęście, jutro byłoby za późno" - jak się okazało groziła mi amputacja ręki na skutek postępującej gangreny.
Szpital zlokalizowany był w trzech domach pod lasem u podnóży góry Wierzbanowskiej w miejscu trudnodostępnym dla wroga.
Na nasze szczęście obsługę szpitala zasiliły dwie kwalifikowane pielęgniarki, które miały za sobą powstanie warszawskie. Jedna z nich o ile pamiętam miała ps. "Nel", dała mi krew co było jedynym lekarstwem dla podratowania mojego zdrowia.
W tym okresie było nas okaleczonych około osiemnastu i właśnie tym Paniom zawdzięczam dezynfekcję odzieży, pościeli i odwszenie wszystkiego i wszystkich, co niewątpliwie miało związek z tym, że nie zapanował tyfus.
Pacjentami byli żołnierze (partyzanci) z różnych oddziałów, przeważnie ranieni w walkach z okupantem. Były ciężkie i bardzo ciężkie przypadki (rany brzucha, piersi, głowy, kończyn itp.).
W izbie w której leżałem, było nas zdaje mi się ośmiu, leżałem obok ko-legi ps. "Ość" albo "Kość" był ciężko ranny w biodro, nie pamiętam już z jakiego oddziału się wywodził. W każdym razie pamiętam, że był dla mnie przyjazny i za Jego staraniem otrzymałem krew.
Był najstarszym pacjentem szpitala i z Jego zdaniem wszyscy się liczy-li. W ogóle obsługa szpitala na czele z Komendantem dr. "Lechem" była dla nas serdeczna i robiła wszystko aby doprowadzić nas do zdrowia. Trzy chałupy przycupnięte na skraju lasu mieściły około osiemnastu chorych partyzantów. W jednej z nich była sala operacyjna (izba ze stołem nakrytym prześcieradłami) wyposażona w leki (dzisiejsze apteczki domowe) i podstawowe narzędzia chirurgiczne.
Mimo tak skromnego wyposażenia panował ład i porządek, co było zasługą pań z powstania warszawskiego, które pełniły funkcję pielęgniarek.
Cechowała je kultura osobista, co było widoczne w ich zachowaniu i wykonywaniu swoich obowiązków.
Boże Narodzenie przeleżałem w gorączce i niewiele pamiętam tamtych świąt. W Nowy 1945 Rok otrzymałem wiadomość, że przyjechała po mnie matka. Wiadomością tą byłem zaskoczony, a szczególnie jak zobaczyłem spłakane "matczysko" jak tłumaczyła Komendantowi dr. "Lechowi", że trzy dni mnie szuka. Była już w Kornatce, w Górze Jana i tu jest drugi raz, wszyscy mówili, że tu gdzieś w Kobielniku jest partyzancki szpital, jednak nikt nie wskazał domów w których się mieści, nawet sąsiedzi.
Piszę o tym dlatego, aby zwrócić uwagę jak daleko posunięta była konspiracja, a szczególnie w śród miejscowej ludności.
Na prośbę matki, zostałem urlopowany do dalszego leczenia w Wieliczce.
Ostatni opatrunek wykonał mi sam dr. "Lech", rana była dalej groźna, wystające, kostki usunął, ranę zdezynfekował, rękę usztywnił na temblaku i zalecił operacyjne leczenie.
Pielęgniarki sprowadziły mnie do wsi, gdzie czekały na mnie sanie i dwóch kolegów którzy mieli mnie ubezpieczać do Wieliczki.
Przy pożegnaniu, matka podziękowała pielęgniarkom za opiekę i zaprosiła je do Wieliczki. Jak się później dowiedziałem, odwiedziły moją rodzinę na stacji kolejowej gdzie mieszkaliśmy, ale mnie już nie zastały, ponieważ ukrywałem się przed NKWD. One zeszły z gór w kwietniu 1945 r. i wracały do Warszawy.
W czasach powojennych nie miałem okazji spotkać swoich współtowarzyszy ani opiekunów ze szpitala polowego w Kobielniku - czego b. żałuję !
Koledzy którzy mnie ubezpieczali (Staszek Siender i Józek Hapek) wybrali drogę przez Kornatkę do Drogini. Odcinek ten przebyliśmy bez kłopotów, były to drogi mało uczęszczane i bezpieczne. Mostu w Drogini pilnowali żołnierze niemieccy i byliśmy zmuszeni prze prawić się przez częściowo zamarzniętą Rabę. Ale przy wydatniej pomocy moich kolegów, szczęśliwie przed północą dotarliśmy do Wieliczki. Był to ostatni etap mojej służby dla Ojczyzny - była ona ciężka, pod-jęta z własnej woli, uważam jednak, że to był mój obowiązek - byłem z niej dumny i zaszczycony, w tym czasie nie przypuszczałem, że za dwa miesiące spotka mnie, rozczarowanie.
Redakcja: Piotr Kaczor