Start » Klub Historyczny » Wspomnienia » Tadeusz Piotrowski ps. "Kłos"
  • Start
  • Galerie
  • Księga Gości
  • Koźmice Wielkie
  • KEDYW Kraków
  • Muzeum AK
  • KH ZG ŚZŻ AK
  • Archiwum aktualności
  • Klub Historyczny
  • Koło Wieliczka SZŻ-AK
  • Materiały historyczne
  • Zamordowani w 1940 roku Charków-Katyń-Twer

  • Zginęli w czasie okupacji
  • Odeszli na wieczną wartę
  • Wspomnienia
  • Kontakt
  • Wiadomości ZG ŚZŻAK
Tadeusz Piotrowski ps. "Kłos" - styczeń 1993

Tadeusz Piotrowski  ps. "Kłos" Zgrupowanie K.O. Myślenice

  1.        WSTĘP

  Wspomnienia opieram na pamięci, która po tak odległym czasie może nie być ścisła, a niektóre zdarzenia pominięte. Przytaczam tylko fakty skonsultowane z moimi najbliższymi w tym czasie kolegami, którzy aktualnie żyją, tj. Fredkiem Grabowskim ps. "Wrzos", Edkiem Waliszewskim ps. "Wiarus", Adamem Michalikiem ps. "Piorun", Edkiem Morawskim ps. "Zielonka" i Władkiem Milionem ps. "Ułan".

Do O/P "Żółw" wstąpiłem w maju 1944r. za zgodą komendanta B.Ch. Walerego  Obidowicza z terenówki w Zegartowicach, którego byłem podkomendnym.

Na wstępie zaznaczam, że jako szeregowy Oddziału, nie znałem w tym czasie struktury organizacyjnej K.O. Myślenice, znałem tylko swoich  dowódców, a to Fr. Mroza ps. "Żółw", Jana Dala ps. "Dąb", Edwarda Galowicza ps. "Olsza" oraz Stanisława Lasslera ps. "Kania", Wiedziałem również ,że dowódcą K.O. był Wincenty Horodyński "Kościesza", a następnie major "Kleofas" /nazwiska nie znałem/. Nie pamiętam również wszystkich pseudonimów kolegów, z którymi w tym czasie brałem udział w walkach z Niemcami na terenie powiatu  myślenickiego.

Mam nadzieję, że po przeczytaniu moich wspomnień, niektórzy koledzy uzupełnią je swymi i wspólnie przyczynimy się do ocalenia pamięci z tamtych lat. Ja opisuję wspomnienia widziane oczami szeregowego żołnierza, partyzanta Armii Krajowej powiatu myślenickiego, wywodzącego się z pokolenia, które wojna zastała w czternastym roku życia. Nie odbiegnę od tematu, jeżeli wspomnę, że patriotyzm, który mieliśmy wpojony zawdzięczamy swoim rodzicom i starszym kolegom z drużyn harcerskich w Wieliczce, a przede wszystkim Józefowi Lewińskiemu, Adamowi Rośkowi, Kaziowi Lorysowi i innym Komendantom Wielickiego Hufca.

Obozy w Zagórzu k. Sanoka w 1938 r. i na wileńszczyźnie w 1939 r. nauczyły nas obcowania z przyrodą, samodzielnego życia, odczytywania topografii terenu i innych dyscyplin przydatnych w naszej służbie dla Ojczyzny.

Długo zastanawiałem się czy jest sens, a w ogóle czy jestem kompetentny, aby zainteresować kogokolwiek swoimi wywodami. Doszedłem jednak do wniosku, że należy wszystko opisać niezależnie od tego, czy będzie to komukolwiek przydatne. To już jest inna sprawa.

W maju 1943 r. wspólnie z kolegami: Edwardem Waliszewskim, Fredkiem Grabowskim, Adamem Michalikiem, Józefem Hapkiem, Zbigniewem Lichoniewiczem, Stanisławem Siendrem postanowiliśmy "ulotnić się" z Wieliczki, ponieważ byliśmy "spaleni"/czekała nas wywózka do Rzeszy na roboty/.

Po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że natychmiast wyruszamy "w góry" do Zegartowic koło Szczyżyca. Dotarliśmy tam następnego dnia w południe.

Dobrzy znajomi u których gościliśmy w czasie Świąt Bożego Narodzenia na przełomie lat 1942/43 przyjęli nas serdecznie i po rodzinnemu. Byli to rodzice naszych koleżanek z "HandelSchule": Ireny Justyniak, Heleny Biel, L.Węglarz i innych, które w czasie nauki mieszkały w Wieliczce u Waliszewskich i Grabowskich.Z tego też powodu zaproponowano nam pozostanie u nich na dłużej, a wiadomość o tym, że w Wieliczce jesteśmy "spaleni" przypieczętowała ich decyzję.

Za gościnność pomagaliśmy przy sianokosach i innych pracach w gospodarstwie.

Po tygodniu zorientowaliśmy się, że jesteśmy dla naszych gospodarzy dużym obciążeniem i ustaliliśmy, że jeden raz w tygodniu po dwóchbędziemy chodzić do Wieliczki po pieniądze i żywność.   

Pierwszy poszedł Adam Michalik i wrócił następnego dnia. I tak przez trzy miesiące na zmianę utrzymywaliśmy kontakt z rodzinami w Wieliczce.

W tym czasie poznaliśmy ludzi we wsi, a oni nas też poznali i polubili. Jednym z nich był pan Walery Obidowicz, zawodowy starszy sierżant w Wojsku Polskim, który był dowódcą terenowego oddziału B.Ch. i współpracował z oddziałami Armii Krajowej na tym terenie. Wieliczkę znał bardzo dobrze, ponieważ kończył tam gimnazjum w 1935r. Pan Walery Obidowicz ps. "Mrówka" zaproponował nam przynależność do organizacji, co było dla nas marzeniem. Bez wahania wyraziliśmy zgodę na to.

2. RELACJA Z DZIAŁALNOŚCI MOJEJ I CZĘSCIOWO MOICH  KOLEGÓW W ODDZIAŁACH PARTYZANCKICH AK W LATACH 1943-45.

       W jedną z niedziel 1943 r./lipiec/ po Mszy św. pan Obidowicz, jako komendant terenowego oddziału, przyjął od nas przysięgę i wyznaczył zadania.

Pierwszym podstawowym warunkiem działalności w oddziale było zachowanie konspiracji i bezwzględnej tajemnicy wojskowej. W ciągu dnia nie wolno nam było poruszać się po wsi, a w nocy byliśmy wyznaczani na posterunki wartownicze w rejonie Góry Jana, Gruszowa i Raciechowic.

Efektem wykonywania zadań było ujęcie ukraińskiego szpiega i doprowadzenie go do oddziału "Smiałego".

Każdorazowo po warcie lub patrolu składaliśmy meldunki o przebiegu służby.

W każdą sobotę i niedzielę odbywaliśmy na polanie pobliskiego lasu ćwiczenia z zakresu regulaminu wojskowego, taktyki wojennej w konspiracji, topografii i praktycznego obchodzenia się z bronią. Do naszej dyspozycji był c.k.m. "Maxim" z częściowo uszkodzonym podajnikiem, karabin z przerdzewiałym "pazurem" i pistolet "Vis".

W ćwiczeniach brali również udział miejscowi chłopcy i w sumie było nas 12-tu. W czasie niepogody odbywaliśmy szkolenia teoretyczne w stodole u pana Walerego lub u pana Mariana Majki ps. "Józek z sadu". Tematem szkolenia, oprócz spraw wojskowych, była prasa konspiracyjna, przekazywano nam informacje o sytuacji na frontach :wschodnim i zachodnim, jak również o strukturze organizacyjnej BCh i AK. Szkolenie prowadził "Stary", nazwiska nie znam, z Komornik oraz inspektor z Bochni, którego nie znaliśmy ani nie widzieliśmy dokładnie, ponieważ szkolenie odbywało się w nocy.

Zbliżająca się zima roku 1943/44 skłoniła nas do powrotu do do-mów, lecz nie straciliśmy kontaktu z Komendantem. Wyraził on zgodę na naszą propozycję dalszego udziału w działalności konspiracyjnej, ale zezwolił jedynie na drobne sabotaże zabraniając wykonywania jakichkolwiek akcji na własną rękę.

Tak więc w grudniu 1943 roku powróciliśmy do swoich domów w Wieliczce i każdy w swoim zakresie jakiś tam drobny sabotaż wykonał, np. nasypując piasku do smarownicy wagonu kolejowego - co było moją specjalnością, ponieważ mieszkałem na stacji kolejowej, inni koledzy przecinali druty telefoniczne czy też podrzucali odpowiednio spreparowane gwoździe na szosę pod nadjeżdżające samochody. Ponieważ byliśmy "spaleni" w Wieliczce, a nie chcieliśmy narażać rodzin, zgłosiliśmy się na trzymiesięczny kurs przysposobienia ślusarskiego organizowanego przez "Arbaitsamt", który odbywał się w Harbutowicach. Po ukończeniu kursu wróciliśmy do Zegartowic w kwietniu 1944 roku i poinformowaliśmy Komendanta o swoich "wyczynach". Przekazaliśmy wiadomość o możliwości zdobycia broni z niektórych kolumn samochodowych stacjonujących w Parku im. Adama Mickiewicza w Wieliczce, jak również żywności i odzieży z magazynu wojskowego niemieckiego /stodoła przy ul. Asnyka/.Propozycja zadziałania w tym kierunku spotkała się z krytyką i absolutnym rozkazem zabraniającym jakichkolwiek akcji na własną rękę. Pomimo to często wracaliśmy do tego tematu, wiedząc już o rozwijających swą działalność oddziałach partyzanckich na "Grodzisku", "Łysinie" w Komornikach i na Kędzierzynce. W maju przyszła kolej na Adama Michalika i Edka Waliszewskiego, którzy zgodnie ze starym założeniem mieli wyprawić się do Wieliczki. Po trzech dniach Adam wrócił z rewelacyjnymi informacjami. Opowiedział, że podczas pobytu w Wieliczce ,wraz ze Zbyszkiem Kaczyńskim zrobili "skok" na magazyn wojskowy w stodole przy ul. Asnyka. Zdobyli worek pieprzu, odzież i opatrunki. Na potwierdzenie swojego wyczynu przyniósł do Zegartowic pokaźną ilość pieprzu, opatrunki, swetry i podkoszulki. Całą zdobycz przekazał Komendantowi meldując o wykonaniu "skoku" i o sytuacji w Wieliczce. Z meldunku wynikało, że na ul. Dobczyckiej od Lednicy do Rożnowej stacjonuje niemiecka kolumna samochodowa, a jej dowództwo stacjonuje u Grabowskich.

W tej sytuacji wyszliśmy znowu z propozycją o zezwolenie Komendanta na akcję zdobycia broni. Tym razem nie zabronił ani też nie wydał rozkazu zezwalającego. Sytuację wykorzystaliśmy natychmiast i na drugi dzień wyruszyliśmy do Wieliczki w określonym celu. Uzgodniliśmy, że pójdzie Adam M. Fredek G. i ja Tadek P., a Idek W. dołączy do nas w Wieliczce. W Zegartowicach pozostali: Józek H., Staszek S., Zbyszek L. /Co działo się w czasie mojej nieobecności - relacja St.Siendra/. Do Wieliczki wyszliśmy wczesnym rankiem, około godziny ósmej. Kiedy przechodziliśmy skrajem lasu w pobliżu gajówki na Skrzynce, zatrzymał nas, ku naszemu zdziwieniu ,wartownik w polskim mundurze i wezwał dowódcę warty. W rezultacie zostaliśmy doprowadzeni do Komendanta O/P "Żółw".

Na szczęście w oddziale byli wieliczanie: St. Lassler, Wł. Milich, Zygmunt Batko, Ludwik Scigalski, Wł. Bartocha i inni, którzy potwierdzili naszą tożsamość.

Złożyliśmy Komendantowi wyjaśnienie skąd i dokąd idziemy, poinformowaliśmy, że jesteśmy od "Walerego" w Zegartowicach a na zakończenie poprosiliśmy o przyjęcie do jego oddziału partyzanckiego. 

Odpowiedź brzmiała, że bez broni nie może nas przyjąć. Wyjaśniliśmy

wówczas cel naszej podróży i dowódca po namyśle kazał nam dać śniadanie i zwolnić.

Około południa wyruszyliśmy w dalszą drogę i wieczorem byliśmy w Wieliczce.

Okazało się, że wzdłuż całej ul. Dobczyckiej stoją samochody wojskowe. Uzgodniliśmy, że każdy z osobna idzie do domu i rozpoznaje sytuację, a spotkamy się następnego dnia i omówimy plan działania. Z rozeznania wynikało, że w ciągu dnia kolumna strzeżona jest przez dwóch wartowników /ludzi starszych/,a żołnierze, kierowcy samochodów śpią w szoferkach i po posiłki chodzą do domu Grabowskich, gdzie znajduje się kuchnia polowa i mieści się dowództwo. Prawie w każdej szoferce samochodu znajdował się karabin i inna broń.

Z informacji rodziców Fredka Grabowskiego wynikało, że są to żołnierze niemieccy powracający z frontu wschodniego/prawdopodobnie Austriacy/.

W tej sytuacji postanowiliśmy rozpocząć akcję następnego dnia w porze śniadaniowej od strony kościoła św. Sebastiana. Zgodnie z umową spotkaliśmy się następnego dnia o godz.6 rano na łuku  ul. Dobczyckiej. Zamaskowani obserwowaliśmy w krzakach, które samo-chody są opuszczone przez żołnierzy. Jednocześnie śledziliśmy prze-marsz wartowników pilnujących kolumny.

Około godziny 6  w momencie, kiedy wartownicy spotkali się na wysokości naszego punktu obserwacji i poszli jeden w dół, drugi w górę, postanowiliśmy przystąpić do wykonywania zadania. Każdy z nas miał upatrzony samochód, z którego planował zabrać broń. Tylko Adam Michalik posiadał rewolwer z trzema nabojami kaliber 6,więc jego zadaniem było odczekać parę minut, aby nas ubezpieczać.

Odskok ustalony był na drugą stronę ulicy w kierunku Lednicy Górnej /stawy salinarne/.

W szoferce "mojego" samochodu był karabin i rozrzucone naboje. Pozbierałem naboje do kieszeni i za koszulę, karabin odpiąłem ze stojaka, wpuściłem do nogawki spodni i jako pierwszy przeszedłem niezauważony przez wartownika na drugą stronę ulicy. Dalej podążyłem przez pola w umówionym kierunku.Za parę sekund spostrzegłem kolegów dążących za mną. Spotkanie nastąpiło w krzakach, gdzie dokonaliśmy bilansu akcji /2 karabiny z nabojami,! pancerfaust, kilka granatów oraz 2 ładownice i sporo amunicji/.Cała akcja trwała około 10 min. Zdobycz ukryliśmy w krzakach obserwując z ukrycia zachowanie żołnierzy powracających ze śniadaniem, aby spożyć je w szoferkach.

Po przeszło  godzinnej  obserwacji, doszliśmy do  wniosku, że akcja nasza nie była zauważona. Postanowiliśmy rozejść  się  do  domów a wieczorem zabrać broń i  zameldować  się w Oddziale, z  tym, że kol. Grabowski  miał obserwować przez  cały dzień zachowanie  się  żołnierzy i   dowództwa niemieckiego kwaterującego  w domu Jego rodziców.

Jak się później   okazało, przebieg akcji  nie był taki  gładki, z relacji Adama Michalika wynikało, że w czasie kiedy byliśmy w szoferkach a on nas ubezpieczał, jeden z  wartowników zmierzał w kierunku samochodów które penetrowaliśmy i  przeszedł na drugą  stronę  kolumny akurat w tym miejscu gdzie on stał z  rewolwerem w ręku.

Wartownik widząc  go z rewolwerem w ręku skierowanym w jego  kierunku, szybko się  odwrócił i poszedł w górę kolumny - był  to  człowiek starszy i widocznie nie chciał .

3. Relacja kol. Grabowskiego Ferdynada  ps. "Wrzos"

  Po udanym skoku i  zdobyciu broni  z niemieckich samochodów wróciłem do domu rodziców. W małym środkowym pokoju była zakwaterowana Komenda kolumny transportowej (jeden kapitan i  dwóch poruczników).

Żołnierze niemieccy zjedli   śniadanie na podwórku i powrócili  do  swych samochodów. Wtedy też zauważyli  brak broni  i  po  złożeniu meldunku, Komendant zarządził alarm. Z okna obserwowałem całość alarmu. Niemcy szukali po polach i  byli nawet blisko  stawów w pobliżu ukrytej  naszej  broni, jednak nie znaleźli niczego. Po odwołaniu alarmu, jeden z  oficerów przyszedł do kuchni  gdzie był mój ojciec i   ja. Mów  po niemiecku "Ferdynynad kom zu mir" 'byłem przekonany, że zostałem rozpoznany. Był to  starszy wiekiem Austriak, ja rozumiałem po niemiecku i  mogłem rozmawiać z nim. Pierwsze  jego   słowa: "Fred hir  sind banditen " -odpowiedziałem, że ja o  tym nic nie wiem. Następnie w rozmowie powiedział mi, że wiadomo  mu z rozkazów wojskowych, że w tych okolicach są bandyci, tak nazywali Niemcy polską partyzantkę, jednak on  osobiście nie ma do Polaków    pretensji  o walkę Polaków o ich wolność.

Chciałby widzieć polskiego partyzanta i  dałby nawet broń na której  mu nie zależy, bo   jako  kolumna transportowa dowożąca żywność i amunicję na front,mają broni  pod dostatkiem.

Z kartki  która leżała na stole, dowiedziałem się  co  jest z   samochodów zabrane, nawet były numery karabinów t.j.  mojego  i   Tadka P. "Kłosa".

Cała ta rozmowa zakończyła się   spokojnie. Mówił mi,  że ma syna, ale trochę starszego  ode mnie, jeszcze nie jest w wojsku.

Na zakończenie rozmowy poczęstował mnie  słodyczami  - nie wiedział, że rozmawiał z  "banditen".

Wieczorem opuściliśmy Wieliczkę. Cała kolumna niemiecka odpoczywała dalej na naszej  ulicy. Kilkakrotnie „Haupthman"  dopytywał się mojego  ojca gdzie ja jestem, prawdopodobnie przypuszczał, że ja mam jakieś powiązania z partyzantką, jednak całość przemilczał. Parę   jego  słów do   "SS" o mnie wystarczałoby do wykończenia całej  mojej   rodziny. Piszę  o powyższym dlatego, szczegółowo, że byli   też Niemcy w tym wypadku Austriak, który dość miał wojny i  Hitlera. Wspominał często  do  mojego ojca o  swoim domu rodzinnym i  o   swojej  rodzinie.

Zgodnie z  ustaleniami, pod  osłoną nocy dotarliśmy do  Zegartowic rano. Regulaminowo  z bronią zameldowaliśmy się  u dowódcy Walerego   Obidowicza.Szczegółowo  złożyliśmy relację  o  dokonanym wypadzie i  zdobyciu broni,
jak również  przedstawiliśmy swój  zamiar o  przejściu do  oddziału  "Żółwia" Zostaliśmy skarceni  za samowolę, niemniej  po  chwili  kazał nam zjeść śniadanie i  iść  spać.

W południe przyszedł do nas  do  stodoły na pogawędkę  i  po  dłuższej  dyskusji  zaakceptował nasz  wyczyn i  dalsze zamiary, życząc powodzenia. Dziękując  mu za przeszkolenie i  opiekę przez  parę  miesięcy, jeszcze tego samego  dnia  zameldowaliśmy się  w Oddzielę   "Żółwia" na Kędzierzynce.

Ku zdziwieniu wszystkich zebranych na wieczornym apelu, dowódca oddziału Franciszek Mróz ps. "Żółw"  poinformował zebranych, że zostaliśmy przyjęci do  oddziału. Kazał nam oddać posiadaną broń do  depozytu na  czas  kwarantanny. Do  drużyny Stanisława Lasslera ps. "Kania" przydzielony został Edek Waliszewski  i  Adam Michalik a mnie  i   Fredka Grabowskiego  oddano do dyspozycji  podoficera gospodarczego.

Kwarantanna trwała tydzień, przez  ten okras  pełniliśmy funkcje gospodarcze w oddziale a w międzyczasie przeprowadzono  o nas  wywiad w Wieliczce.

Po  upływie okresu kwarantanny, oddano nam broń, złożyliśmy przysięgę  i  przy dzielono nas  do  plutonów.

Ja  i  Fredek Grabowski  przydzieleni  zostaliśmy do  por. Jana Dala ps. "Dąb" a  Edek Waliszewski   i  Adam Michalik do  Władysława Kowalika ps. "Zabawka".

Od tej  pory wybraliśmy sobie pseudonimy i  zostaliśmy żołnierzami   AK zgrupowania  "Kamiennik".

W czasie kwarantanny Fredek Grabowski  ps. "Wrzos"   dał  się poznać   jako dobry kucharz  i   świetny rzeźnik. Jeszcze do  dziś  czuję  smak przyrządzonego przez niego  gulaszu a kiełbasa  "palce lizać"  -  funkcję  tą pełnił z  polecenia kwatermistrza oddziału, był nim w tym okresie Zdzisław Stojek ps. "Żbik"   (kolega  Żółwia). Muszę powiedzieć, kol.Grabowski przez "żołądek do serca" umiał pozyskać sobie przychylność u starszych kolegów i miał bieżące informacje co dzieje się w oddziale.

Między innymi dowiedzieliśmy się kto jest szarą eminencją w Oddziale i kto należy do sztabu. O ile pamiętam zaliczali się do niego kol. kol. Jan Dal "Dąb", Zdzisław Stojek "Żbik", Edward Morawski "Zielonka" oraz Stanisław Lassler  "Kania" i  Władysław Kowalik  "Zabawka". Byli   to  ludzie do których Komendant  Franciszek Mróz   "Żółw"  miał zaufanie i  prawdopodobnie z  nimi  uzgadniał  swoje decyzje.

Zaskoczeniem dla nas była informacja, że oprócz nas nowo  przyjętych do Oddziału, prowadzony jest wywiad w Wieliczce o Władysławie Bartocha ps. "Tur", którego podejrzewano  o  współpracę  z  Ukraińcami, i  moment był taki że niektórzy sztabowi   doradcy Komendanta proponowali  dla niego wyrok śmierci  -  byłaby to  tragedia, stanowczo  sprzeciwił się  temu  "Żółw". Dzięki   jego  decyzji  i   sprzeciwu, dobry kolega  jest między nami, przeżył zsyłkę na Syberię gdzie  stracił oko ale żyje i   jest między nami.

Dziwnie los pokierował drogi naszej   czwórki, właściwie przez okres naszej   służby, ja i Fredek Grabowski byliśmy blisko siebie, natomiast w żadnej   akcji nie spotkaliśmy Adama Michalika i  Edka Waliszewskiego -pomimo   tego  że byliśmy w jednym oddziale oni  mają swoje przeżycia, służyli pod dowództwem Władysława Kowalika ps. "Zabawka"a my swoje pod dowództwem Jana Dala ps. "Dąb".

Nasz   dowódca był ppr. rezerwy, pochodził z  Woli  Duchackiej, w cywilu pracował w Kablu, był człowiekiem bardzo   energicznym, odważnym, wymagającym, pomimo  warunków polowych wymagał od nas  dyscypliny i   sam  ją przestrzegał Interesował  się naszymi   rodzinami, starał  się  o  żołd dla nas, o  odzież, i obuwie i interesowało  go nasze wykształcenie.

W pierwszych tygodniach naszej  służby, chcąc nas bliżej  poznać brał nas do  różnych akcji  mających na celu zdobywanie żywności   dla oddziału i tropienia konfidentów działających na rzecz  okupanta i  na rożnego rodzaju zasadzki na wroga. Niezależnie od powyższego, wyznaczał nas  do pełnienia służby wartowniczej w oddziale i  do patroli   w terenie.

Jak scharakteryzował naszych dowódców kol. Grabowski Ferdynand.

Dal Jan ps. "Dąb" ppr. rezerwy W.P.  mieszkał w Woli Duchackiej i skierowany został przez Krakowską Komedę AK do  pracy w terenie. Przejął Oddział od Franciszka Mroza "Żółwia", był d-cą wzorowym, podwładnych traktował jak kolegów, utrzymywał jednak wzorowy porządek w oddziale. Wymagał dyscypliny i  karności. W wielu walkach i akcjach był zawsze w pierwszym szeregu i po prostu kule wroga nie dosięgały do.

Prowadził oddział do  końca roku 1944, po  rozwiązaniu oddziału w styczniu 1945r. pozostawił przy sobie mnie i ludwika Scigalskiego ps. "Koroniaty" Działał  jako  d-ca oddziałów terenowych, z  ramienia K.O. pełnił funkcję oficera dywersji. Utrzymywał kontakt z   rozwiązującymi   się  oddziałami partyzanckimi, pilnował aby broń długa i  maszynowa była prawidłowo ukryta Rozwiązanie oddziałów i  powrót ludzi   do  domów nastąpił  21   stycznia 1945r Jan Dal  w pierwszych miesiącach  roku 1945 pracował w Kablu a po zakończeniu wojny, wyjechał  do  Jeleniej   Góry i   tam był dyrektorem Zjednoczenia Przemysłu Bawełnianego.

Zmarł czy zginął  tragicznie w latach sześćdziesiątych, szczegółów nie znam.

Zastępca, Dala Jana  "Dęba" był  Edward Galowtz  ps. "Olsza" posiadał  stopień chorążego  w W.P.  Do naszego  Oddziału przydzielony został przez  K.O. Myślenice, był oficerem szkoleniowym.  W oddziale był bardzo lubiany ponieważ umiał współżyć z ludźmi, do  każdego żołnierza podchodził indywidualnie uważał się za kolegę a nie przełożonego. Był człowiekiem rozważnym ale także odważnym. W grudniu  1944r.powrócił do Krakowa i był łącznikiem Krakowskiej  Komendy A.K.  aż  do  rozwiązania Komendy. Po ujawnieniu mieszkał przy ul.  Karmelickiej  46, zmarł w 1982r.

Franciszek Mróz  ps. "Żółw" urodził  się  i  mieszkał w Kądzierzynce k. Dobczyc,

tam też gospodarzył z matką. Po zakończeniu działań wojennych w randze plutonowego, gromadził broń i  amunicję z  myślą o  zorganizowaniu grupy konspiracyjnej na terenie swojej  wioski.

W roku 1943  stworzył pierwszy oddział partyzancki na terenie pow. myślenickiego. Rozpoczął też zbrojne akcje przeciwko Niemcom.

Znał doskonale  teren i  dlatego  organizował oddziały nie większe  jak 25 do 30 ludzi. Do  każdego zorganizowanego oddziału wyznaczał dowódcę a sam sprawował nadzór i  utrzymywał kontakt z K.O.   "Kamiennik".

We wrześniu  1944 roku, został  ranny w prawą rękę, w tym samym dniu zginął nasz kolega Stanisław Lassler  "Kania".

Po wkroczeniu wojsk radzieckich, przyszedł do Wieliczki aby się ujawnić,ponieważ wyczuł że chcą go aresztować, uciekł zpowrotem na swoje tereny i walczył przeciwko władzy bolszewickiej.

W 1950r. podstępnie został aresztowany przez  UB, na Pl. Inwalidów był katowany a następnie osądzony na karę  śmierci. Wyrok został wykonany 25.VI.1951r, pochowany jest na cmentarzu Rokowickim przy ul.Prandoty.

Pierwszym naszym d-cą był st. sierż. W.P.  Walery Obidowicz  ps."Mrówka" -  gospodarz  z Zegartowic.  W okresie okupacji  był d-cą oddziału terenowego B.Ch.  a następnie A.K.  Był  człowiekiem całym sercem oddanym sprawie wolności Polski.  Życzliwy, zawsze skory do pomocy swoim podkomendnym. Na swoim terenie, włożył dużo  pracy w organizację  Armii  Krajowej  i   jej walki z  okupantem.  Po zakończeniu wojny, gospodarował na swoim kawałku ziemi  i  działał jako ludowiec  w P.S.L.   Zmarł w roku  1980.

Jeżeli  chodzi  o naszą Komendę  zgrupowania   "Murawa", to  kilka razy widziałem Wincentego Horodyńskiego   "Kościeszę"  w czasie inspekcji   oddziałów oraz rotmistrza  "Dzika" (nazwiska nie znam) i   kpt. Kleofasa (nazwiska nie znam). Były to  osoby na wysokich stanowiskach i  dla partyzanta oddziału najważniejszym był jego bezpośredni dowódca. Wiadomym  jest mi  również, że w  KO. "Murawa" były nieporozumienia między oficerami  i zmiany na  stanowiskach.

W okresie naszej  służby w oddziałach partyzanckich, mieliśmy do czynienia z pięcioma bezpośrednimi  dowódcami, byli  to  ludzie całym sercem oddani sprawie wolności  Ojczyzny, gorliwie wykonujący swoje obowiązki, życzliwi dla podkomendnych, wymagający  wypełnienia każdego rozkazu. Na dzień dzisiejszy nadmieniam, że żaden z nich nie żyje, niech ziemia w ich mogiłach lekką  im będzie, a Bóg wynagrodzi poniesione trudy i  znoje.

Przez  dwa miesiące naszej   służby  (czerwiec, lipiec 1944)  melina naszego oddziału mieściła się w gajówce  Skrzynka-Kędzierzynka.  Był to   świetny punkt obsewacyjny, osłonięty lasami  od strony południowej, zachodniej i północnej.   Stan liczebny ludzi  powiększał się  z  dnia na dzień. Była to  jednostka w owym czasie licząca się w zgrupowaniu "Kamiennik". Pierwszy raz  w lipcu otrzymaliśmy żołd w dolarach, który wypłacany był przez z-ce Komendanta  "Dęba''. Żołd w; całości  przekazaliśmy na uzbrojenie oddziału, w tym okresie zdeklarowaliśmy się nie brać żołdu i  tak samo postąpili  inni  koledzy.

Aby nie dopuścić do  skupiska ludzi, odział został podzielony na pododdziały, w  których liczebność nie przekraczała 30 ludzi. O ile pamiętam były trzy pododdziały, dowodzone przez Dala Jana  "Dąb" Władysława Kowalika   "Zabawka" i  oddział podstawowy dowodzony przez  Fr. Mroza  "Żółwia".

Była również w oddziale grupa żołnierzy radzieckich, około 12 może  15-tu ludzi, którymi  dowodził  "Uczyciel". Grupa ta utworzona została na bazie uciekinierów z niewoli niemieckiej, których przekazywano do nas  z  Krakowa przez  placówkę  w Myślenicach.

Komendant oddziału  "Żółw"  traktował ich jak równorzędną samodzielną drużynę, której  wyznaczał akcje bojowe.

Jedną z nich pamiętam, była to zasadzka na samochody niemieckie jadące szosą między Gdowem a Dobczycami - akcja była udana, zdobyli broń. W akcji brali również udział nasi  ludzie wyznaczeni  przez Komendanta, byli  to:  Władysław Milich ps. "Ułan" i  Władysław Zając ps, "Czarny". Ta i  podobne akcje, doprowadziły do pełnego uzbrojenia żołnierzy radzieckich.  W konsekwencji     grupa pod  dowództwem  "Uczyciela" odwdzięczyła  się "Żółwiowi" tym, że pewnej nocy pełniąc  służbę patrolową w okolicach Raciechowic zniknęli.

Wg relacji  kol. Grabowskiego   "Wrzosa"  który między innymi brał udział w tym patrolu - mówił, że poprostu zniknęli w Raciechowicach. Stwierdza również, że po  jakimś  czasie spotkał ich przypadkowo   jako partyzantów radzieckich z Babiej Góry.

Na pamiątkę naszego  współdziałania w tym okresie,  jeden z kolegów zrobił nam zdjęcie z ich dowódcą.

Zdjęcia wykonane w czerwcu  1944 roku na Kędzierzynce k. Dobczyc, przedstawia  grupę partyzantów z  Oddziału  "Żółwia"

Od lewej:   D-ca  grupy partyzantów radzieckich ps. "Uczyciel"

Ferdynand Grabowski  ps."Wrzos"

Władysław Milich     ps."IUłan"

Ludwik Scigalski     ps."Koroniaty"

Zygmunt Batko   ps."Zielony"

Tadeusz  Piotrowski          ps."Kłos"

 

Władysław Milich    ps."Ułan" Tadeusz Piotrowski ps  "Kłos"

Jak już  wspomniałem, w pierwszych miesiącach naszej   służby nasz bezpośredni  dowódca p.pr.   Jan Dal   "Dąb" chcąc nas  bliżej  poznać, brał nas jako obstawę na różnego rodzaju nocne patrole.

W zależności   od wynikłych potrzeb, celem ich było:   tropienie i  wychwytywanie konfidentów, zbieranie  informacji  o ruchach i  rozmieszczeniu wojsk i żandarmerii niemieckiej, o  zarządzeniach administracji niemieckiej.

Informacje pochodziły z  różnych  źródeł, nawet  od  granatowych policjantów. W każdej  okolicznej  wsi i w Dobczycach, d-ca nasz posiadał informatorów. Zdarzały się i   "dupobicia" i "postrzyżyny" w zależności od potrzeb. Naszym zadaniem było ubezpieczenie, to  też  jeden z nas był przy dowódcy a drugi  z pewnej   odległości  ubezpieczał.

W każdym razie przez  te dwa miesiące nie oszczędzał nas, wracaliśmy na melinę o  świcie zmaltretowani, śpiący ale pełni  wrażeń. Na zakończenie patrolu padało pytanie, No   jak chłopaki, zmęczeni? Zwykle nie było  odpowiedzi - No ! to  spanko do pobudki,  a rano Wrzos do kuchni, a Kłos  na wartę.

Obserwował nas  w ciągu dnia, jak widział że  jesteśmy zmęczeni, to nieraz powiedział -  idźcie się  przespać bo o zmroku wyruszamy.

I tak dzień za dniem, ale nigdy nie narzekaliśmy, za  to nas lubił i  chętnie brał nas    na każdą robotę.

Przytaczam tu kilka akcji   które utkwiły mi   w pamięci, z uwagi  na ich ważność i   ciężar gatunkowy:

 

Zasadzka w Dobczycach na wyższego  oficera  SS z  Pomorskiej.

Tym razem oprócz nas wyznaczył  jeszcze "Zielonego" Zygmunta Batko, "Ułana" Władysława Milicha i   "Czarnego"  Władysława Zająca.

Do akcji  wyruszyliśmy w nocy, nad ranem dotarliśmy do Dobczyc  i   zajęliśmy stanowiska w jednej  willi przy ul. Zamkowej.

Do  tej  willi  miał być zwabiony przez nieznaną nam kobietę  oficer SS. Pełni napięcia i  zgodnie z  wydaną przez  d-cę  instrukcji, czekaliśmy cały dzień i niestety, oficer ten z niewiadomych przyczyn nie przyjechał, aczkolwiek w Dobczycach był czarnym mercedesem i  zatrzymał się  w rynku,  a następnie pojechał na zamek.

 

Po nieudanej zasadzce w Dobczycach, wyznaczony zostałem z   "Zielonym" Zygmuntem Batko  do następnej   w Wiśniowej, która miała na celu ujęcie niemieckiego  inspektora wyznaczonego na powiat myślenicki  dla zbadania poziomu nauczania wiejskiej  młodzieży i  dzieci.

W tym celu zajęliśmy stanowisko w domu  naprzeciwko  szkoły mając doskonały  wgląd na  szosę i na wejście do  szkoły - niestety w tym ani następnym dniu inspektor się nie zjawił,  natomiast w czasie wyczekiwania, kolega "Zielony" manipulując bronią   "parabelum" przestrzelił  sobie lewą dłoń.

W tej   sytuacji  musieliśmy powrócić do  Oddziału bez wykonania zamierzonego zadania.   Niemiecki  inspektor był w szkole    w  Wiśniowej na następny dzień po opuszczeniu przez nas  stanowiska. Za zejście z posterunku i  manipulację bronią,   kol.   "Zielony" został ukarany przez  d-cę aresztem  (dwa dni)  a ja dostałem  3  godz. "stójki".

 

Następna akcja do której   zostaliśmy wyznaczeni,   tym razem z   F. Grabowskim "Wrzosem"  i  innymi  dotyczyła zarekwirowania mąki  z młyna w Gdowie.

Młyn był pod zarządem niemieckim a właścicielem był pan Lelito,  nie jestem pewny, ale przypuszczam, że właściciel  wiedział o  tym że mąka będzie zabrana dla oddziałów partyzanckich,   chodziło  o  to aby pan Lelito mógł rozliczyć  się z ilości  przemiału z władzami  niemieckimi.

Przez  Krzyworzekę i  Rabę  dotarliśmy dwoma  furmankami  do  młyna,   bez niespodzianek, pomimo ciemności   i  konieczności   zachowania czujności ponieważ teren był patrolowany przez Niemców.       

Dowódcą grupy operacyjnej  był  "Czarny" Wł. Zając albo  "Skorp"  Tad. Jaśko dokładnie nie pamiętam,   w każdym razie mnie  i   "Wrzosa"  wyznaczono na stanowiska ubezpieczające a pozostali  koledzy w tępię błyskawicznym załadowali   furmanki workami  z mąką i  za pół  godz.  było po  wszystkim.

Mąka dotarła do ludzi   którzy wypiekali  dla oddziału smaczny chleb który nam dobrze służył.

 

Pamiętam również,  że. w pierwszych miesiącach naszej   służby,   byliśmy świadkami  dwóch nietypowych wydarzeń.

 

Pierwsze wydarzenie przyjemne, dotyczyło  ślubu naszego kolegi  Tadeusza Jaśko "Skorpa"  w kościele w Gruszowie.

 

Ślub kol."Skorpa" w kościele w Gruszowie odbył  się  o   12  w nocy w pełnej gali, przy obstawie okolic  kościoła i  szpalerze Jego kolegów, partyzantów, była piękna lipcowa noc,co nadało uroku tej  uroczystości. Relacja kol.   Grabowskiego "Wrzosa"

Goście przeszli  z  kościoła  do  szkoły, tak przy kościele  jak i   przy szkole pełniłem wartę przy samym budynku z Władkiem Milichem  "Ułanem". Przeważająca część gości   składała się  z  Komendy Zgupowania  oraz  oficerów z krakowskiej Komendy.  Było również kilka panienek córek oficerów z Kra-kowa, które aż płakały z  radości, że widzą prawdziwych partyzantów. Obdarowały nas  słodyczami, ciastem no i  również nie zapomniały o  gorzałce, wszyskie te dobroci  zdobyły ze stołu weselnego  własnym sposobem - byliś-my im za to bardzo wdzięczni, aczkolwiek mieliśmy później   kłopoty od prze-łożonych.

Drugie wydarzenie  (niestety przykre)  to   sąd polowy nad   "Twardym" - nazwiska nie znałem.

Jak się  okazało   "Twardy"   był konfidentem albo  malwersantem,   o   co nigdy bym go nie posądził.   Tym bardziej, że przez   dwa tygodnie pobytu w naszym Oddziale,   dał  się poznać   jako uczynny, dobry kolega oddany sprawie za którą walczyliśmy.  Wyrok Sądu polowego  był  jednoznaczny -  kara  śmierci.

 

4. Relacja kol. Grabowskiego "Wrzosa" 

Wątpliwą była informacja - czy na pewno "Twardy" był konfidentem. W Oddziale naszym był niedługo. Pełnił funkcję łącznika, ponieważ dobrze znał teren. Nie wiem skąd przybył, ale na pewno często był w Stryszawie koło Gdowa. Tam poznał Julka i hulał z dziewczynami, potrzeba było pieniędzy, to zrobił z Julkiem i innymi napad na Lelitę (właściciel młyna w Gdowie). Skradli złoto i inną biżuterię. Między innymi skradli również Krzyż i inne odznaczenia p. Leli ty z pierwszej wojny światowej. Prawomocny wyrok Sądu polowego była kara śmierci dla "Twardego" i Julka. Przed wykonaniem wyroku wyspowiadał ich Kapelan, a ostatnim życzeniem "Twardego" było aby zachować w tajemnicy przed jego rodziną, że tak marnie  skończył i prosił aby powiadomić rodzinę, że zginął w walce.

W tym czasie w rejonie powiatu myślenickiego aktywnie działały grupy konfidentów niemieckich, zamaskowanych jako handlarze, uciekinierzy z obozów itp.

 

Po tych wydarzeniach, teren Gruszowa i Kędzierzynki był spalony, w związku z tym część Oddziału pod dowództwem p.por.Dala Jana "Dęba" przeniosła swoją "Melinę" do Wierzbanowej.

W tym rejonie właściwie nic się nie działo, otrzymywaliśmy różne zadania przeważnie patrolowanie terenu.

Ja osobiście otrzymałem rozkaz rozeznania możliwości uszycia mundurów drelichowych przez okoliczne krawcowe.

Do dyspozycji dostałem konia (oczywiście bez siodła) do tej pory czuję jego grzbiet i parabelę. Zadanie mi powierzone zajęło mi kilka dni - nic to szczególnego, ale osobiście przeżyłem, można to określić "tragedię..." i dlatego pozwolę sobie ją opisać.

Przez te kilka dni mojej wędrówki po okolicznych wsiach padał deszcz, wracając ostatecznie po wykonaniu zadania na "melinę", byłem tak zmęczony i odparzony od konia, że w okolicach Kobielnika zsiadłem już z konia i szedłem piechotą prowadząc konia za uzdę.

Zmęczony, przemoczony  marzyłem o dotarciu na kwaterę do której było jeszcze około 2 km. W moim kierunku nadjechała furmanka - szczęśliwy zatrzymałem ją, konia uwiązałem do "literki" a sam usiadłem z tyłu na wiązce siana, i momentalnie zasnąłem. Furman był miejscowy i podwiózł mnie pod "melinę" - zameldowałem d-cy "Dębowi" o wykonaniu zadania.

D-ca widząc moje zmęczenie, poklepał mnie po ramieniu, kazał oddać dyżurnemu parabelę i iść spać - i tu moja tragedia...

Okazało się, że pistolet "parabelka" który miałem pod paskiem na brzuchu wysunęła się w momencie kiedy usnąłem na furmance. Trzy razy przeszliśmy z kolegami odcinek drogi gdzie siadłem na furmankę do miejsca kwatery - bez rezultatu. Załamany, zameldowałem o tym "Dębowi" - widziałem u niego zdenerwowanie i wściekłość. Broń była zarejestrowania: w Komendzie Okręgu, krótko mi odpowiedział - jeżeli do jutra rana "parabela" się nie znajdzie, jestem aresztowany i stanę przed sądem polowym.

Wiadomość ta podcięła mi nogi, czułem jak dygocę - nikt z kolegów, nie chciał już iść ze mną szukać, poszedłem jeszcze raz sam.

W drodze rozmyślałem i widziałem się przed Trybunałem wojskowym. W takich przypadkach, myśli uciekają do swoich, najbliższych - co by powiedziała i poradziła matka? "Zwróć się do św. Antoniego" Uporczywa myśl kotłowała mi w głowie - w pewnym momencie, suwając ze zmęczenia nogami, z kałuży po deszczu wykopałem upragniony pistolet...    

Za to przewinienie ukarany zostałem "stójką" a później otrzymałem 2 dni urlopu z przepustką do domu. W drodze do domu, miałem też niebezpieczną przygodę o której opowiem:

Była około 5 rano - do Wieliczki schodziłem przez Rożnowa na ul. Szpitalną, ku mojemu zaskoczeniu w ogrodach Szpitalnej zauważyłem ukrytych i skradających się żandarmów i "sonderdienstów." z bronią gotową do strzału - pomyślałem zasadzka, na brzuchu poczułem "visa"i obronny granat, nie zważałem na nich i śmiało maszerowałem dalej oczekując wezwania "halt ! ". Wezwania jednak nie było, okazało się że nadziałem się na obławę na dom Lasslerów - po południu dowiedziałem się o aresztowaniu rodziców Staszka "Kani".

Po powrocie do Oddziału, w pierwszych dniach września wraz z innymi kolegami, także z Frędkiem Grabowskim zostaliśmy odkomenderowani do Oddziału szkoleniowego na "Łysinie".

Następnego dnia wyruszyliśmy  najkrótszą drogą na Łysinę. Grupa nasza zatrzymana została przez wartowników przy wejściu na Suchą Polanę. Jeden z nich telefonicznie wezwał służbowego podoficera, który zaprowadził nas  do dowództwa, gdzie zostaliśmy przydzieleni do różnych plutonów szkoleniowych.

Ponieważ była pora przed obiadowa, mieliśmy możliwość rozglądnięcia się po obozie. Były dwa duże namioty dla Komendy, a kuchnia polowa i warsztat szewski nakryte były brezentem. W warsztacie szewskim pracował między innymi nasz kolega z Oddziału Żółwia Ludwik Jaworski. Od strony zachodniej w odległości kilkudziesięciu metrów od Komendy rozmieszczone były szałasy w ziemiankach w których mieliśmy mieszkać. Każdy szałas wyłożony był okrąglakami w którym znajdowały się 4 lub 6 pryczy piętrowych wyłożonych gałęziami z choiny. Wszystko to miało służyć jako sypialnia dla nas żołnierzy. Szałasy nakryte były choiną z której krople deszczu kapały na prycze i całe pomieszczenie.

W nowym środowisku przy wzmożonej dyscyplinie, ciągłych szkoleniach bojowych i ćwiczeniach w terenie, nie było czasu na bliższe poznanie kolegów ,tym bardziej, że każda wolna chwila wykorzystywana była na suszenie odzieży. Trafiliśmy akurat na obfite deszcze, które nas nie pieściły - w mokrej odzieży kładliśmy się spać i rano a niekiedy w nocy na alarm bojowy wstawaliśmy w tej samej odzieży.

Po kilkudniowej zaprawie i sprawdzeniu się w warunkach dotychczas nie spotykanych, przyszła pogodna i słoneczna niedziela.

Msza polowa która odbyła się na polanie, poprawiła nasze nastroje a wolny czas wykorzystaliśmy na pranie i suszenie odzieży.

Jak się okazało, był to nasz ostatni dzień szkolenia, ponieważ następnego dnia rozpoczęła się pacyfikacja Trzemeśni, Poręby, Lipnika, Zasaniai innych wsi.

Około  7 rano   12 września zarządzono alarm bojowy -  pospiesznie zjedliśmy śniadanie i  padł rozkaz likwidacji  obozu, ponieważ Niemcy    przystąpili do pacyfikacji okolicznych wsi.

Dowódcy poszczególnych plutonów wyznaczali żołnierzom zadania.

Około godz 9 zostałem wyznaczony i  wysłany z kol. Ludwikiem Scigalskim "Koroniatym" na czujkę od południowo-wschodniej   strony polany.

Stanowisko obserwacyjne wybraliśmy w odległości  pół km.  od polany w kierunku Kobielnika.

Zamaskowani  w młodnikach między skałami  słyszeliśmy warkoty karabinów maszynowych ze wszystkich stron.   W tej   sytuacji  postanowiliśmy ukryć pod kamieniami wszystkie osobiste dokumenty (których już nigdy    nie oglądaliśmy).

Szczególne nasilenie strzelaniny słyszeliśmy na  szczycie Lubomierza-Łysiny z  kierunku obserwatorium astronomicznego  -   jak się później okazało, walczył tam Oddział  "Potoka"  z Wieliczki.

Około  godz. 11   dostaliśmy się w ogień pocisków, artylerii  i  moździerzy.

Wytworzyło się piekło, ścinane i padające drzewa, świst rozrywających się  granatów i  fruwające kamienie doprowadziły nas  do przerażenia.

Wtuleni  pod  skałę, osłupieni  i   spoceni  ze  strachu  czekaliśmy co będzie dalej.  Echo rozrywających się pocisków ogarnęło  całą przełęcz między Kamiennikiem a Łysiną, wydawało  się nam, że jesteśmy otoczeni.

Leżeliśmy z  karabinami   gotowymi  do   strzału rozglądając  się na wszystkie strony.

W pewnym momencie, nawałnica ognia skierowana została w inny rejon Łysiny, nastała względna cisza. Wyławialiśmy każdy podejrzany trzask gałęzi obserwując przedpole i ścieżkę prowadzącą na polane.

Trwało to może 10 min. W pewnym momencie, w odległości około 100 m zauważyliśmy tyralierę Niemców strzelających na oślep w krzaki.

Natychmiast zdecydowaliśmy się na wycofanie w kierunku miejsca kwatery dowództwa - ku naszemu zdumieniu obóz był zlikwidowany. Spotkaliśmy tylko  Ludwika Jaworskiego  który maskował  skóry zdobyte z  garbarni  w Dobczycach, oraz pozostawione produkty żywnościowe. Kol. Ludwik Jaworski  poinformował nas, że posterunki  patrolowe i   czujki zostały ściągnięte, za wyjątkiem naszego ponieważ  byliśmy pod obstrzałem a ludzie z  oddziału szkoleniowego  otrzymali rozkaz  powrotu do  swoich macierzystych oddziałów.

Wokół nas  słychać było potężną  strzelaninę ze wszystkich stron, co nas zdezorientowało  o  sytuacji  w której   się znajdujemy.

Zdecydowaliśmy się  w trójkę, wycofać  się w kierunku Kamiennika do  d-ctwa Komendy Okręgu.

Na  skutek silnego  ognia potęgującego   się  echem między Kamiennikiem a Łysiną,  w pewnym momencie pogubiliśmy się -  jak się  później  okazało, kol. Jaworski Ludwik został raniony w plecy odłamkiem granatu i  kol. Scigalski Ludwik "Koroniaty"  wycofał się z nim do pobliskiego  domu,  o czym ja nie wiedziałem.

Pozostawiony własnemu losowi, wycofywałem się w kierunku zabudowań gdzie była kwatera Dowództwa Obwodu "Kościeszy", było  to  u podnóży  "Kamiennika" od  strony wsi  Zasań.   W zabudowaniach kwatery KO było  zamieszanie i   popłoch a wokół pracującej  radiostacji  zgrupowani  byli   oficerowie Komendy. Pierwszemu napotkanemu oficerowi  zameldowałem o   swojej  sytuacji  -  który po  wysłuchaniu mnie, polecił mi  dołączyć do pierwszego napotkanego   Oddziału nacierającego na szosę   Zasań-Glichów i  most w Poznachowicach. Przez lornetkę  obserwowałem  jak na dole drogą z  Zasania w kierunku Glichowa  jedzie kolumna  samochodów niemieckich i  atakuje nasze Oddziały. Pod osłoną zwałów kamieni  polnych, czołgałem się i  podbiegałem w kierunku Glichowskiego mostu.   Gały czas Niemcy jadący w kolumnie, samochodowej ostrzeliwali   teren z  broni  maszynowej   i   granatników a  samolot prowadzący rozpoznanie terenu krążył nad polami  prażąc ogniem po polu gdzie usytuowane były stanowiska naszych Oddziałów.

Nasi nie byli mu dłużni  i  odwzajemniali  się ogniem z karabinów maszynowych  a nawet z ręcznych, w momentach kiedy pozwolił sobie    na zbyt niski lot nad naszymi stanowiskami.

W odległości  około  2 km od mostu w Glichowie, dołączyłem do  pierwszego napotkanego  oddziału, który zajmował stanowiska strzeleckie w zagłębieniu terenu. Zauważyłem tu kolegów z Wieliczki  a między innymi  Kazka Dunikowskiego, Andrzeja Grodzińskiego, Staszka Rzepę  i  innych. Dowodził nimi  M. Kurowski "Łuska" - zrobiło mi  się  raźniej, ale nie było czasu na rozmowę.  Wtedy właśnie pierwszy raz użyłem swojego zdobytego karabinu, strzelając  w kierunku niemieckiej  kolumny samochodowej. W zapasie miałem około  30szt naboi, to  też nie żałowałem sobie tej przyjemności aczkolwiek starałem się celnie strzelać. Zachód  słońca wskazywał, że  jest około  godz. 18 - nawet nie zauważyłem jak Oddział "Potoka" oddalił się, a ja znalazłem się w śród kol. z innego oddziału. Prawdopodobnie był to oddział "Lisowszczyków" - nie jestem tego pewny, ponieważ z tego Oddziału nikogo nie znałem.

W pewnym momencie usłyszeliśmy detonację z okolic mostu w Poznachowicach a za chwilę potężny okrzyk - hura-ra-ra, pomieszany z odgłosami strzelaniny. Wszyscy poderwaliśmy się i krzycząc hura-ra-ra biegliśmy w stronę mostu, strzelając w kierunku wroga.

Huraganowy ogień z karabinów maszynowych ze strony niemieckiej, zmusił nas do przycupnięcia do ziemi - a na rozkaz dowódców, poszczególne grupy naszych żołnierzy podrywały się biegnąc skokami naprzód w kierunku mostu i krzaków potoku Zasań.

Robiła się już szarówka jak dotarłem do potoku. W krzakach roiło się od naszych, po drugiej stronie potoku widziałem na szosie samochody niemieckie, które penetrowali koledzy z różnych oddziałów a dalej w po-lach uciekających Niemców w kierunku Czasławia.

Panował straszny harmider połączony z bezładną strzelaniną. Niemcy pozostawiali niektóre samochody i motocykle, ratując się ucieczką. Pobiegłem w kierunku mostu, most był zawalony a w dole sterczała niemiecka tankietka oblężona przez naszych.

Na brzegu potoku zauważyłem p.por. "Słoneczko" wydającego rozkazy, domyśliłem się że są to ludzie z Oddziału "Śmiałego". Dołączyłem do nich pomagając wypychać niemieckie samochody i motocykle.

Było już prawie ciemno i nikogo nie mogłem rozpoznać, zresztą wszyscy byli tak zmęczeni i umorusani że trudno było rozpoznać nawet bliskich kolegów. Pracowaliśmy do północy przy świetle księżyca,  wreszcie por. "Słoneczko" odwołał nas kilku od pracy i polecił nam doprowadzić 2-ch jeńców niemieckich na "melinę" Śmiałego pod Grodzisko.

Na kwaterze "Śmiałego" jeńców przekazaliśmy służbie wartowniczej a sami zmęczeni i głodni, brudni jak "nieboskie stworzenia" - padliśmy na boisku w stodole.

Około 4 nad ranem, zostałem obudzony i polecono mi umyć się, oczyścić mundur i zameldować się w izbie gdzie odbywał się sąd polowy nad żandarmami niemieckimi.

Uczyniłem to w ciągu 10-ciu min. i zameldowałem się regulaminowo przed Trybunałem Sądu Wojskowego.

Oficer w randze majora, wskazał na mnie zwrócony do żandarma niemieckiego i powiedział te słowa: "das ist Polnische bandit?" - Niemiec popatrzył na mnie i spuszczając głowę powiedział po niemiecku "ja mam w Rzeszy syna w tym wieku, który jest w wojsku" - kazano mi odejść a rozprawa toczyła się dalej.

Po wyjściu dowiedziałem się, że żandarm nie chciał przyznać, że walka toczyła się z wojskiem polskim w konspiracji, dlatego prokurator zażądał za reprezentowania jednego z najmłodszych żołnierzy - los padł na mnie.

Rano  przebudził mnie   ożywiony ruch,   za chwilę miał  się  odbyć wyrok nad  żandarmami, wyrok miała wykonać  siostra kolegi  który zginął w walce z Niemcami  - wyroku  jednak nie wykonała, ponieważ przed oddaniem strzału zemdlała.

W obejściu kwatery  "Śmiałego" aż  rojno było  od żołnierzy z różnych Oddziałów.   W jednej   grupie zauważyłem  swoich kolegów z  macierzystego Oddziału  "Żółwia-Dęba".   Okazało  się,  że w czasie kiedy wysłano nas  do Oddziału szkoleniowego, w ramach uzupełnienia, do  Oddziału przyjęto  kilku nowych kolegów z  Wieliczki, między innymi  Lucian Borowiec, Marian Koczy i  inni.  Dowódca był na naradzie w sztabie, to  też  dołączyłem do nich dzieląc  się   swoimi  przeżyciami  z wczorajszego  dnia.

 

5. Relacja kol. Grabowskiego "Wrzosa" z dnia 22 września 1944r.

 

Łącznik z K.O.  przyniósł rozkaz aby zlikwidować obóz  szkoleniowy. W związku z  tym, po porannym apelu przystąpiliśmy do  rozbierania namiotów i  zacierania śladów naszego pobytu na polanie.

Niektórzy kol. wyznaczeni  zostali na patrole i  czujki, między innymi  Kłos i  Koroniaty.   Około  godz.9  rozpoczęła  się   strzelanina ną dobre,  zdawało się  że  stanowiska niemieckie  są tuż, tuż.   Rozrywające się  pociski nad naszymi  głowami dawały znać,  żej sprawa jest poważna. Nasilenie ognia nieprzyjaciela wyczuwane było od strony Poręby,  ale na szczycie Łysiny słychać było  warkoty karabinów maszynowych i  automatów. Przy Komendzie Oddziału Szkoleniowego pozostała pewna grupa ludzi,  a my otrzymaliśmy rozkaz  powrotu do  swoich Oddziałów.   My od Żółwia poszliśmy z  chłopakami  od Śmiałego w kierunku Lipnika. Do Wierzbanowej niemieliśmy powrotu ponieważ  dowiedzieliśmy się,  że od Kasinki nadciągają Niemcy. W związku z tym ustaliliśmy, że idziemy pod Grodzisko, na melinę Śmiałego. Przez Lipnik, Wiśniową, dotarliśmy do Poznachowic  Górnych w godzinach południowych.  Oddział Śmiałego był zamaskowany w gotowości bojowej. Zameldowaliśmy się  u por. "Słoneczko", który swoich ludzi  przyjął, a nam kazał czekać na wiadomość gdzie znajduje się oddział  "Dęba". Cały czas pracowała radiostacja i  utrzymywana była łączność z Komendą Obwodu.  Około  godz.  16 por. "Słoneczko" zebrał wszystkich żołnierzy i  wyruszyliśmy na obstawienie szosy między Glichowem a Czasławiem. Zajęliśmy stanowiska w krzakach potoku Krzyworzeka, część ludzi  z  por. "Słoneczko" udała się korytem potoku w kierunku mostu w Glichowie,  a my podczołgaliśmy się   jak najbliżej   szosy i  pilnowaliśmy aby Niemcy nie przedarli   się  do Dobczyc.   Około  godz.18 trzy samochody niemieckie przedarły się  szosą do Dobczyc, strzelaliśmy do nich, ale bez   skutku.

Na  swoich stanowiskach trwaliśmy do północy, później  wróciliśmy na melinę Śmiałego  i  tu dołączyłem do  swoich.

Po powrocie d-cy naszego  Oddziału z narady, zameldowałem mu o  swojej   sytuacji, a On polecił mi  pozostać w Oddziale.

W ciągu dnia "było ostre pogotowie a patrole z różnych, oddziałów przeszukiwały teren wczorajszej  walki. W tym właśnie dniu tj.   13 września I944r.  zginął w Czasławiu od kuli zaczajonego  żandarma nasz   starszy kolega z Wieliczki   Stanisław Lassler "Kania".  W Oddziale zapanowało przygnębienie i  smutek. Wieczorem opuściliśmy kwaterę  Śmiał ego, udając  się na   "melinę" w Gruzowie.   W czasie przemarszu zdarzyła  się  zabawna historia, której  auto-rem był Lucian Borowiec ps. "Dedo".

Maszerowaliśmy wzdłuż  potoku w kierunku Raciechowic  zachowując  szyk ubezpieczeniowy i pełną  gotowość bojową.   Lucek Borowiec  zdrzemnął  się w czasie marszu  (nie spał dwie noce)  i  w pewnym momencie trzymając ręce w tyle na kolbie karabinu, nieświadomie pociągnął za  język spustowy - potężny huk w ciszy nocnej  odruchowo  cisnął nas  wszystkich na ziemię.   Przez  chwilę leżeliśmy w  krzakach nie wiedząc  co   się  stało, nadsłuchiwaliśmy skąd padł  strzał i   skąd należy się  spodziewać dal-szych, byliśmy pewni  że to zasadzka i  tuliliśmy się  szczelnie do  ziemi -a tu głos   "o  cholera, dymi  mi   się z rury".

Wszyscy  jak nas było  około  dwudziestu, poderwaliśmy się  i  z  biciem serca biegliśmy w stronę usłyszanego  głosu -  wymyślając mu cieszyliśmy się, że to   tylko przypadek, a nie zasadzka.

Głupio było naszemu koledze, w czasie dalszego marszu gęsto   się przed nami  tłumaczył.  Na drugi   dzień stanął do  raportu u dowódcy i  otrzymał  jakąś tam karę   (nie pamiętam  już   jaką) - wypełnił  ją dokładnie, był on żołnierzem bardzo zdyscyplinowanym i  obowiązkowym, pochodził z rodziny wojskowej  -  ojciec Jego był zawodowym oficerem,  za przynależność do ZWZ zgiął w Oświęcimiu w roku 1940.

W czasie postoju w Gruszowie,  przeczekaliśmy pacyfikację  Lipnika i

Wiśniowej.   Tego ponurego  zajścia nie będę  komentował -  odwołuję  się

do książki p. Banacha "Nastały Krwawe Dni".

W tym okresie odbył się pogrzeb naszego  kolegi  Stanisława Lasslera "Kani",  jednak z uwagi na ostre pogotowie w oddziałach nie mogliśmy wszyscy wziąść w nim udziału.

Pogrzeb  odbył  się na Grodzisku - przy trumnie wygłosił mowę  Dowódca Oddziału  "Żółw" Franciszek Mróz, której  treść przytaczam poniżej.

"Podchorąży Stanisław Lassler pseudonim KANIA dowódca  oddziału partyzanckiego poległ na polu chwały w śmiertelnym boju z potworem krzyżackim dnia  13.09.1944r. Walcząc na  czele swojego  oddziału padł  śmiercią bohatera na polach wsi   Czasław,  koło Dobczyc  w fatalny dzień 13  września 1944r.   Był to następny dzień po rozbiciu batalionu niemieckiej  żandarmerii  koło Lipnika.   W tym dniu oddziały Armii Krajowej  likwidowały ostatki rozbitych  Niemców. W tych okolicznościach oddział nasz natknął się na zasadzkę niemiecką i po zranieniu mnie, dowództwo objął podchorąży Kania. Kiedy jeszcze z oddziału polskiego padło dwóch żołnierzy -podchorąży KANIA oszczędzając żołnierzy - sam uzbrojony w granaty i broń krótką, rwał się na ukrytego Niemca i w chwili gdy w krzyżaka rzucił granatem, ten śmiertelnymi pociskami odebrał mu życie, a sam padł rozszarpany przez polski granat.

Poległy podchorąży KANIA - dzielny Towarzyszu broni, bohaterski Dowódco

 - mściłeś krzywdy Narodu Polskiego - mściłeś pomordowanych rodaków - mściłeś palonych w obozach śmierci, mściłeś śmierć zamęczonej Matki swej i Ojca - i tortury uwięzionej siostry. I kiedy na drodze zemsty swej znaczyć miał na rękojeści swego pistoletu 30 kreskę - a każda poprzednia oznaczała zabitego Niemca - syt zemsty odszedłeś przed tron Wiekiego Boga, aby tam skargę złożyć w imieniu umęczonego Narodu Polskiego.

Panie Podchorąży, poszedłeś w bój! - czy dla zaszczytów i orderów? -nie! - Nie poszedłeś dla kariery i sławy - poszedłeś w bój, śladem rycerzy z pod Grunwaldu, by walczyć za naród cały ze śmiertelnym wrogiem, który zniszczyć nasz naród postanowił w swych planach. Złożyłeś w ofierze wszystko co najdroższe, Rodzinę swoją i młode życie swoje - aleś powinność Polaka wykonał - i za to dziś składamy Ci najgłębszy hołd.

Będziesz przykładem bohaterstwa dla młodzieży, a dla nas wzorem Żołnierza i Obywatela".

Żegnamy Cię dziś w mogile żołnierską piosenką:

Spij Kolego w ciemnym grobie, Niech się Polska przyśni Tobie, A pamięci Twojej po wieczne czasy CZEŚĆ   !

Wokół osobowości St. Lasslera   "Kani" wytworzyła się opinia wśród miejscowej  ludności  i  Oddziałów terenowych  jak również wśród  żołnierzy poszczególnych Oddziałów naszego zgrupowania,   że był to  żołnierz  od-ważny,  patriotyczny,  dobry dowódca i  dobry kolega.

Na jego  temat mogą więcej  powiedzieć Jego  podkomendni   jak np.   Edek Wali-szewski   "Wiarus",  Adam Michalik  "Piorun",  Władek Milich  "Ułan" i inni.

Rejon Skrzynki  - Kędzieżynki  i   Gruszowa,   stał  się bardzo niebezpieczny i   dalsze przebywanie  tak licznego  Oddziału dowodzonego   już przez Jana Pala   "Dęba",  było nie wskazane i  w ramach przegrupowań,   Oddział "Dąb" przemieścił się na Lubomierz - Łysinę w rejon spalonego  obserwatorium astronomicznego. Wyznaczono nam "melinę" w domach przysiółka. "Parelówka -  Burdelówka". Oprócz  naszego  oddziału, zgrupowane tam były oddziały  "Śmiały, "Buk", i  o ile pamiętam kilka dni   kwaterowali  ludzie  "Potoka"  oraz  dowództwo Komendy Obwodu.  Wydaje mi   się, że w tym okresie mjr. "Kleofas" przejął dowództwo  Komendy Obwodu od   "Kościeszy".

Zadaniem zgrupowanych, tam oddziałów, było na zmianę ochrona Komendy i wykonywanie zadań wyznaczonych przez Dowódcę Komendy Obwodu.

Prawie przez  dwa miesiące   (październik, listopad)  przywiązani byliśmy do  Komendy Obwodu w rejonie Węglówki, Lubomira i  Łysiny. Był to  okres kiedy spadł duży śnieg i  poruszanie się  w terenie było uciążliwe,   to też niektórzy koledzy poprzywozili  sobie z  domu narty, które były bardzo  przydatne do patrolowania terenu i   innych zadań. W okresie tych dwóch miesięcy,   zdarzyło   się  sporo  ciekawych zajść. Niektóre z nich pamiętam i  postaram  się  o nich napisać.

Pewnego popołudnia pełniąc  funkcję   służbowego,   otrzymałem polecenie od  chor. Galowitza   "Olszy",  wskazania miejsca kwatery Komendy Obw. grupie ludzi  której   przewodniczył kpt. "Koral "Mieczysław Cieślik Krakowskiego  Okręgu Armii  Krajowej.

Oprócz kpt. "Korala" byli również ludzie z Wieliczki których dobrze znałem a to: Kazimierz Jarosz, Mieczysław Batko ps. "Szarotka", Tadeusz Grochal  ps. "Basza" i   Londek Wąsowicz  ps. "Kulka".

Po  drodze dowiedziałem się,   że odbędzie  się  rozprawa  Sądu Wojskowego nad konfidentem na rzecz "gestapo" który pochodzi z Wieliczki. W izbie    kwatery    Komendy,   trwały przygotowania i  kompletacja Trybunału Wojskowego.  Konfident uwięziony był w piwnicy strzeżonej przez wartowników -  widziałem go przez  kraty i  rzeczywiście był to  człowiek z  Wieliczki  którego  znałem.

Oskarżonemu udowodniono  działalność  szpiegowską na korzyść   "gestapo". Dowiedziałem się, że znaleziono przy nim mapkę powiatu myślenickiego na której  naniesione były wsie w których kwaterowały oddziały partyzanckie.   Mapkę miał ukrytą w obcasie buta -  wyrok był  jednoznaczny kara  śmierci.

Atrakcją dla naszych oddziałów był  fakt przypadkowego przejęcia zrzutu broni  i  amunicji  dla oddziałów radzieckich. Nie jestem tego pewny,  ale prawdopodobnie zrzut przechwycony był na Łysinie,   przez  ludzi  z  Oddziału  "Buka"  albo   "Śmiałego". W tej   sprawie przez  kilka dni   trwały pertraktacje Dowództwa  Oddziałów radzieckich z  naszym dowództwem Komendy Obwodu.

W konsekwencji jednak, pojemniki z bronią i amunicją zostały zwrócone partyzantom radzieckim z Turbacza, niemniej jednak w naszych Oddziałach pojawiła się broń radziecka - samozaradki, pepesze i   amunicja. Mieliśmy również w tym okresie zatargi  z  radzieckim oddziałem partyzanckim na tle rabunkowym miejscowej ludności  z  Węglówki. Do Komendy Obwodu doniesiono,   że partyzanci   radzieccy zagrabili  gospodarzowi  z  mieszkania buty i  barana (w tych czasach, był to  dobytek dość znaczny).   Działo  się  to  wieczorem w okresie kiedy spadł duży  śnieg i pola oraz   drogi  zasypane były gruba,, warstwą śniegu.

Na polecenie K.O.  wyznaczono  dwa oddziały patrolowe,   celem odszukania i  odebrania zrabowanych rzeczy gospodarzowi.

Jeden oddział patrolowy wyznaczony był z  grupy  "Śmiałego" a drugi z naszego  Oddziału  "Dąb".

Po   śladach krwi  z barana, ustalono  kierunek przemarszu oddziału radzieckiego a ludzie z terenówki  określili  domy w których nocują partyzanci radzieccy.

W tej  sytuacji  dowódcy oddziałów patrolowych ustalili,   że o północy rozpoczniemy akcję na wyznaczony cel.

Dowódcą naszego patrolu był  Zdzisław Stojek ps. "Żbik" albo   Edward Morawski   "Zielonka" -  dokładnie nie pamiętam.

Oprócz  wyżej   wymienionych w naszym patrolu brali  udział:   Władysław Milich ps. "Ułan",   Ferdynand Grabowski ps. "Wrzos",   Ludwik Scigalski  ps. "Koroniaty" ps. Krakus nazwiska nie znam,   Tadeusz Piotrowski ps. "Kłos",   Zygmunt Batko ps. "Zielony",   Lucian Borowiec  ps. "Dedo".

Przedsięwzięcie należało  przeprowadzić  ostrożnie, aby nie doszło  do  strzelaniny.  Partyzanci  radzieccy rozlokowani  byli  w dwóch domach,  ustalono że pierwszy dom otoczony zostanie przez  nasz   Oddział a drugi  przez  ludzi  z   Oddziału Śmiałego.

Do akcji  przystąpiliśmy w ustalonym czasie,   podchodząc na bezpieczna odległość od domów zlokalizowanych na południowym zachodzie od kościoła w Węglówce.

Dość duży świeży śnieg wyciszał odgłosy naszych oddziałów maszerujących do wyznaczonego celu. Wyznaczeni ludzie podeszli pod dom, celem rozpoznania sytuacji. Okazało się, że z izby słychać chrapanie a cały dom pogrążony był w ciszy. Ustalony został scenariusz akcji rozbrojenia partyzantów radzieckich. Czołówka naszego patrolu lekko zastukała do drzwi, które po chwili otworzyły się a "gazda" wskazał izbę w której śpią partyzanci. Pierwsi do izby wpadli z automatami "Zielonka" Edw. Morawski i "Żbik" Zdz. Stojek oraz "Ułan" z rkmem. W pełnym zaskoczeniu oślepili latarkami śpiących. Nie było sprzeciwu, prawie wszyscy usiedli na posłaniu podnosząc ręce do góry. Jeden próbował sięgnąć po broń i natychmiast został przyduszony rkmmem przez "Ułana" Wł. Milicha. W tej sytuacji inicjatywa była w naszych rękach i natychmiast pozbieraliśmy broń wiszącą, na ścianach oraz każdego dokładnie przeszukaliśmy, zabierając broń krótką i amunicję. Zabraliśmy również radiostację którą obsługiwała kobieta. Dowódca naszego patrolu wyjaśnił im dlaczego zostali rozbrojeni i wezwał ich do ubrania się, bo muszą iść razem z nami do Komendy Obwodu Armii Krajowej. Po pewnej wymianie zdań, wszyscy zebrali się i razem opuściliśmy dom. Dołączyliśmy do patrolu "Śmiałego" który również zakończył swoje zada-nie, prowadząc grupę rozbrojonych partyzantów radzieckich. Dźwigając odebraną broń, amunicję i radiostację, prawie rano dotarliśmy do Komendy.

Raport z przebiegu akcji złożyli dowódcy, stawiając do dyspozycji sztabu broń i partyzantów radzieckich.

Po upływie około 2 godz. do aresztowanych wyszedł Komendant "Kościesza" i udzielił im nagany za okradanie miejscowej ludności. Wysłuchał ich wyjaśnień, nam nakazał oddać broń i amunicję oraz wszystkie zabrane przedmioty i kazał ich zwolnić.

Byli to partyzanci prawdopodobnie z Turbacza, co potwierdzili koledzy którzy odprowadzili ich do wsi.

Warunki zimowe nie sprzyjały do utrzymywania czystości  i higieny. Brak możliwości uprania i wysuszenia bielizny osobistej oraz konieczność nocowania w przepoconej odzieży na stroconej słomie, lub sianie, doprowadził do zawszenia wszystkiego i wszystkich.

W tej sytuacji, każdy na własną rękę starał się doprowadzić do porządku. Z kolegami z Wieliczki otrzymaliśmy przepustki do domu aby pozbyć się tego nieprzyjemnego towarzystwa.

Po dwóch dniach wróciliśmy do Oddziału i powiadomiono nas, że mamy parę godzin na odpoczynek a po obiedzie mamy się zameldować w Komendzie Obwodu gdzie czeka na nas chor. Edward Galowitz ps. "Olsza". Zgodnie z rozkazem zameldowaliśmy się w: Komendzie po południu, o ile pamiętam dnia 27 albo 28 listopada 1944r.

Chorąży "Olsza" poinformował nas, że od tej chwili jest naszym dowódcą i przedstawił nam plan zadania jaki mamy do wykonania z rozkazu K.O. Chodziło o konwojowanie furmanki załadowanej różnymi paczkami, skrzynkami i workami których zawartość znana była tylko dowódcy. Trasa konwoju przebiegać miała przez Łysinę, Pcim do Zawadki na górze Kotuń. W skład drużyny konwojującej, wchodzili kol.kol.: d-ca Edward Galowitz ps. "Olsza", Władysław Milich ps. "Ułan", Zygmunt Batko ps. "Zielony", Ferdynand Grabowski ps. "Wrzos", Tadeusz Piotrowski PS. "Kłos", Lucjan Borowiec ps. "Dedo", Ludwik Scigalski ps. "Koroniaty, PS. "Krakus" albo "Krakowiak" zdaje mi się że nazywał się Stanisław Gawęda,  woźnica właściciel furmanki i konia pochodził z Węglówki.

0 ile pamiętam było nas dziewięciu, a może dwunastu. Wyszczególnionych kolegów na pewno pamiętam. Wyruszyliśmy o zmierzchu w kierunku Łysiny, przy zachowaniu regulaminu. Dowódca rozstawił straż  przednią,   łącznika,   straż  tylnią a  sam przy ubezpieczeniu karabinu maszynowego, szedł przy furmance.

Tak rozstawione straże, zachowane były do zakończenia wyznaczonego zadania.

 Był lekki  przymrozek, ale bez   śniegu.   Droga, a właściwie bezdroża

prowadziły przez  las i  wyboiste przełomy skalne. W  tych warunkach byliśmy zmuszeni pchać, podnosić  a nawet przenosić  ładunek furmanki.

Do Raby dotarliśmy około północy.   Zamaskowani   czekaliśmy na patrol z   terenówki,   który miał nas przeprowadzić przez  Rabę i  szosę  zakopiańską.   W tym dniu  jak mało kiedy szosa zakopiańska patrolowana była przez  żandarmerię i  wojsko niemieckie,  nie było  więc możliwości  bezpiecznego  przejścia tej nocy na  drugą stronę   szosy i  Raby.

Następny dzień przeczekaliśmy przy wzmożonej   czujności  i  około   11 godziny   w nocy przeszliśmy przez Rabę  i   szosę zakopiańską w Pcimiu,   obierając kierunek marszu na Kotoń -  Zawadkę.

Przy pomocy ludzi  z  terenówki,   prawie przez   3  km pchaliśmy pod  stromiznę  furmankę  z  ładunkiem  (właściwie przenosiliśmy ją)  i  około   2 w nocy dotarliśmy do   Zawadki na kwaterę  dowództwa K.O.   mieszczącej   się  w domach koło  szkoły.

Dowiedzieliśmy się,   że ładunek który konwojowaliśmy zawierał bardzo ważną i   tajną, dokumentację Komendy Obwodu oraz radiostację i   sprzęt łącznościowy, jak również  druki  i   maszyny do pisania.

Całość przenieśliśmy do  wskazanych pomieszczeń,   który przejęty został przez  oficerów sztabowych,  o ile pamiętam byli  to  por. "Ornano" nazwiska nie znam i  mjr. "Kleofas" również nazwiska nie znam.

Zmęczeni  i  wybrudzeni  padliśmy na  siano w wyznaczonej   stodole.Około  4-5  rano, poderwały nas  ze  snu zmasowane  strzały z karabinów maszynowych i  automatów.   Za chwilę   wpadł do  stodoły jakiś oficer ze sztabu i  polecił nam natychmiast  załadować na furmankę  to  co przed trzema godzinami  przywieźliśmy.

Wypadliśmy na drogę,   gdzie Komendant   "Kościesza"  i   Jego   "Pani" a  także jeszcze kilku oficerów dreptali  na koniach, dyskutując między sobą.

Rozespani nie wiedzieliśmy co  się  dzieje,  była gęsta mgła i  strzały z  automatów i  innej  broni,  wydawały nam się  tuż, tuż.

Jak  się później   okazało, walczyły  już  z Niemcami   oddziały zgrupowania "Żelbet".

Furmanka podjechała pod dom gdzie złożyliśmy ładunek a chor. "Olsza" rozkazał nam natychmiast go załadować, za moment byliśmy gotowi do wymarszu.

W śród oficerów dał się zauważyć niepokój i brak decyzji co do usta-lenia kierunku wymarszu naszego "konwoju".

W pewnym momencie, podjechał na koniu rtm. "Dzik" nazwiska nie znam, i z mapą w ręku wskazał naszemu dowódcy kierunek odwrotu naszego oddziału.

Pamiętam jak dziś -  chor. "Olsza" przeszedł wzdłuż naszej  grupy,   każdemu  się  przyglądnął  i  wydał rozkaz  wymarszu na północny-zachód od  strony Zawadki,   zachowując poprzedni  szyk marszu, było to  między godz. 6-7 rano. W odgłosach strzelaniny od strony południowo-zachodniej,  kiedy gęsta mgła utrudniała nam łączność między sobą,   w pełnym napięciu z bronią gotową do  strzału, maszerowaliśmy zgodnie z wydanym rozkazem.

Nad ubezpieczeniem furmanki z  cennym ładunkiem czuwał  z  karabinem maszynowym "Ułan" Wł. Milich, który szedł obok d-cy.

Polna droga ze wsi  prowadziła do  lasu,   z  prawej   strony był wąwóz przez który płynął potok, a z lewej pola.

Po  przejściu około   1   km.   weszliśmy do  lasu,  po przejściu około pół km, przednia czujka dała znać,   że z dołu słychać jakieś odgłosy rozmowy.

Wszyscy zatrzymaliśmy się,   wyławiając   szmery odmienne od spadających mokrych liści.

Rzeczywiście usłyszeliśmy odgłosy rozmów i   trzask łamanych gałęzi przez idących ludzi.  W celu bliższego rozpoznania,  d-ca wysłał "Zielonego", "Koroniatego"  i   "Krakowiaka" na rozpoznanie, a my staliśmy w milczeniu,   czekając na rozkazy.

W pewnym momencie usłyszeliśmy z  dołu doniosły głos   "Zielonego" -  Stój!

Kto idzie!   -  odpowiedziano  mu, że idzie oddział partyzancki.

Głos  odpowiadającego był zaciągający i  wzbudzał podejrzenie   "Zielonego" który ponownie krzyknął wezwanie o podanie hasła i nazwy oddziału.

W odpowiedzi  posypała  się   seria strzałów z  automatu,  nasza trójka zrobiła to   samo, wycofując  się  w naszym kierunku.

Dowódca wydał rozkaz  zajęcia stanowisk strzeleckich i  po  dwóch rozmieścił nas między drzewami  w kierunku spodziewanego ataku, od strony wsi Trzebunia.   Mieliśmy dogodne stanowiska  strzeleckie ponieważ  konfiguracja terenu była dla nas  korzystna i  dawała możliwość do skonał ego  wglądu  na przedpole i przyjęcia ataku z dołu.

Stanowisko  strzeleckie wyznaczone dla mnie i  dla Fred. Grabowskiego "Wrzosa" usytuowane było nad brzegiem urwiska,  przy pokaźnych rozmiarów jodle o   średnicy około  80 cm.

Pod  jej   osłoną, po  jednej   i  po  drugiej   stronie leżeliśmy w pozycji strzeleckiej   a  cały czas prażono  do nas  z  automatów na oślep, ponieważ byliśmy dobrze zamaskowani.

Doszliśmy do  wniosku,  że  jest to niewielka grupa ludzi,  w związku z czym należy strzelać do  widocznego  celu.   Trwało  to  może 15-20 min.

mgła zaczęła  opadać i  pomiędzy drzewami  pojawiły się promyki   słońca.

Nasza widoczność stała się  lepsza.  Na dole zauważyliśmy przeskoki ludzi  od drzewa do drzewa,   był  to  dla nas  cel  i  pojedynczo  go  wykorzystaliśmy.   W pewnym momencie,   było  to  około   godz. 9,   ogień z  dołu spotęgował  się  i  oprócz  automatów, rozpoznaliśmy strzały z  karabinów maszynowych i  moździerzy.   Rozgorzała walka na całego -  las  stawał się  coraz przejrzystszy,   zauważyliśmy jak z  dołu podciąga tyraliera uzbrojonego

"po  zęby" wojska niemieckiego,  a za nią druga linia z  moździerzami,   karabinami  maszynowymi  i  innym sprzętem.

Odległość między wojskiem niemieckim a naszymi   stanowiskami  była niewiększa  jak 200 -   300 m - nie było  żartów.   Oglądnąłem się do  tyłu i zauważyłem palącą się  furmankę.   Okazało   się  że d-ca widząc  przewagę wroga,   kazał zniszczyć wszystko  co mogłoby wpaść w jego ręce - w tej sytuacji   decyzja była trafna,   bo za parę  minut Niemcy tam byli.

Z prawej naszej  flanki   "Ułan" Wł. Milich,  prażył po wrogu z  karabinu maszynowego, a my z automatów i  karabinów. Nie szczędziliśmy już amunicji.

Był to moment, że Niemcy zatrzymali  się i   szukali  dogodnych, dla siebie stanowisk.

Moje i  Fred. Grabowskiego   stanowisko, było  tak obstrzelane,   że na wysokości   1   m kora osłaniającej  nas  jodły była zdarta do białego  drewna.

Niemcy byli  w trudnej  sytuacji, ale my w beznadziejnej.   Chwilami  nawałnica ognia była tak duża,   że nie można było  złożyć się  do   strzału.

Wybuch pocisków z moździerzy dezorientował nas -  między nogami  naszego stanowiska wbił się pocisk w mech i  z przerażeniem obserwowaliśmy jego  skrzydełka - był niewypałem.  Na nasze  szczęście takich niewypałów było więcej.

W pewnym momencie składając  się do  strzału,   poczułem jak by mnie ktoś uderzył drągiem w prawe przedramię,  ręka mi   opadła a na zamek karabinu polała się  krew - krzyknąłem do  "Wrzosa"  Fredek jestem ranny!  natychmiast przy mnie zalazł się  d-ca  "Olsza" i   odciągnęli  mnie  do  tyłu w gęsty młodnik.

Chorąży Galowitz ps.   "Olsza"  krzykną, do kolegów aby wzmocnili  ogień,  a sam zerwał  ze mnie kawał rękawa od koszuli   i   zacisnął węzeł powyżej rany, aby zahamować buchającą krew.

Rana okazała się bardzo groźna,  ponieważ pocisk "dum - dum'' uszkodził tętnice i kość przedramienia.

W czasie opatrunku straciłem przytomność  i   odzyskałem ją dopiero po południu,   w momencie kiedy z pola walki  zabierali mnie miejscowi ludzie. W młodniku nieprzytomny przeleżałem około  4-5 godz. -  trawiła mnie gorączka, a ręka była tak spuchnięta i  sina,   że nie mogłem jej podźwignąć drugą ręką.

Wzorowa postawa d-cy Edw. Galowitza i mojego  kolegi  Fredka  Grabowskiego, w czasie druzgocącego natarcia wroga na nasze stanowiska,   uratowała mi  życie.   Można powiedzieć,   że opatrzność Boska czuwała nad nami,  wynika to  z  relacji kol. Grabowskiego, którą poniżej przytaczam. To, że nie zostałem pod "!trawka." na Kotoniu zawdzięczam również  starszej miejscowej  kobiecie,   która posłała swego  syna, aby mnie z krzaków przeniósł do   "ziemianki" w której   schronili  się,   ponieważ  dom i   całe gospodarstwo  spalili  im Niemcy.

 

Relacja kolegi Ferd. Grabowskiego "Wrzosa"

 

Walka naszych oddziałów na Kotuniu i  w Zawadce była bardzo trudna i ciężka.   Już  we wczesnych godzinach przed  świtem,   Niemcy napadli  na oddziały "Żelbetu".   My w tym czasie mogliśmy się pozbierać i przygotować  do ataku.   Niemców była siła wielokrotnie przewyższająca nasze wojsko.   Jako  pierwsi  atakowali   żołnierze  "SS Galizien" - byli   to  Ukraińcy którym Hitler obiecał wolną  Ukrainę.  W następnej  linii   szły oddziały SS,   Żandarmeria okręgu krakowskiego i  Wermacht.

Ze wsi  wycofywaliśmy się drogą leśną  szczytami  Kotonia i przyległych gór w kierunku północno - zachodnim.  Las był rzadki, przeważały grube stare świerki.   Podszycie lasu było  gęste,  maliny, ostrężyny i  inne drobne krzewy sprzyjały nam w zamaskowaniu.

Ja z   "Kłosem"  Tadkiem Piotrowskim zajęliśmy dobre  stanowisko  koło   starego  świerka, w pobliżu był nasz   d-ca chor. "Olsza".   Odległość nasza do pierwszych oddziałów  "SS-Galitzien" była niewielka około  100 może więcej metrów.  Walka rozgorzała na całego,  liczebność Niemców była bardzo wielka,   jak również  ich uzbrojenie cięższe i  rozmaite.

Po  wstrzymaniu pierwszego ataku, następowały następne coraz więcej   agresywne.  My strzelaliśmy mało  ale celnie,   trudno  powiedzieć ilu wrogów zostało zabitych czy rannych,   ale było tego  sporo.

W pewnej  chwili   "Kłos" odezwał  się   "jestem ranny".   Ja podałem tą wiadomość   "Olszy".   Odciągnęliśmy Tadka o parę metrów w zarośla w kier. północnym.  Kłos  trzymał w lewej  ręce  swój   k.b.k.  prawie cały zakrwawiony  a zamek był cały zalany krwią.   Nie mieliśmy opatrunków,   Olsza zerwał z Tadka koszulę,   zrobił opatrunek,   ale wszystko przemakało krwią. Kłos a właściwie  jego ręka bardzo  krwawiła.

W tej   sytuacji  wycofaliśmy się   jeszcze o parę metrów i  to uratowało naszą trójkę,   gdyż Niemcy zrobili   "hura" a my w gęstwinie: widzieliśmy dokładnie w odległości 3 m buty przelatujących Niemców.

Kłos na skutek upływu krwi  zemdlał,   razem z  Olszą  transportowaliśmy go dalej  na dół oddalając  się  od pola walki.  Po  starym lesie napotkaliśmy mały zagajnik młodnik świerkowy.  Kłos po dużym wypływie krwi  i  zemdleniu usnął, ale żył.   Ja pozostałem przy nim, a Olsza udał  się do pobliskie go  domu pod lasem.   Zawiadomił i  prosił gospodarza o pomoc, aby po uspokojeniu się  walki,   zaopiekowali   się  rannym kolegą, o ile będzie  jeszcze żył.   My zaś udaliśmy się w kierunku zachodnim na  wieś Harbutowice.

Po  drodze napotkaliśmy na naszych rozbitków czy niedobitków,  aż  wreszcie spotkaliśmy większą grupę  partyzantów z   "Żelbetu".

W jaki sposób znalazłem się w ''ziemiance" czy też w piwnicy dobrych ludzi nie pamiętam, ocknąłem się leżąc na posłaniu w ciasnym i wilgotnym pomieszczeniu.

Czułem straszny tępy "ból  sinej  i nabrzmiałej   ręki,   prosiłem o zwolnienie węzła zaciśniętego powyżej   rany przykrytej   zakrwawionymi   szmatami.   Starsza kobieta czuwająca przy mnie powiedziała,  że syn poszedł do Harbutowic po lekarza,   podała mi   jednocześnie garnek z  kwaśnym mlekiem i   serwatką.  Był to  dla mnie zbawienny napój  który koił  trawiącą mnie  gorączkę.

Dalej   już niewiele pamiętam,   często  traciłem przytomność na skutek ubytku krwi.  W trzecim dniu oprzytomniałem z  przewiniętą ręką czystymi   szmatkami  i unieruchomioną deseczkami.   Okazało  się, że opatrzył mnie  znachor z Harbutowic.

Mo i   opiekunowie z   "terenówki" rozeznali   gdzie aktualnie znajduje się mój   oddział,   uznali   że wojsko niemieckie wycofało   się  z gór i mogą mnie dowieść do   Węglówki na   "melinę"  oddziału   "Dęba". Nie pamiętam ludzi,  ani   też  drogi przebytej  z  Kotonia do  Węglówki, ocknąłem  się  w śród kolegów szczęśliwy, że  jestem w śród  swoich. Zaskoczeniem dla d-cy i  kolegów był mój  widok - zostałem uznany za zaginionego, albo  wziętego  do niewoli  niemieckiej,   co  wynika z relacji   kol. Lucjana Borowca ps."Dedo".

 

Relacja Kol. Lucjana Borowca "Dedo".

 

Po  przebytej  drodze z   Węglówki  do  Zawadki   spaliśmy zmęczeni  w chałupie obok szkoły.   Wczesnym rankiem Niemcy zaatakowali   oddziały  "Żelbetu"  od południowej   strony wsi.   W tej   sytuacji   dowództwo nasze-go  zgrupowania poleciło nam wycofać  się na północny-zachód w kierunku wsi Harbutowice.

W czasie przemarszu zostaliśmy zaatakowani  przez  wojsko  i   żandarmerię  niemiecką.   Swoich  stanowisk broniliśmy około  dwóch godzin. W czasie walki  kol.   Tadeusz  Piotrowski   "Kłos" został ciężko ranny w prawą rękę.  Niemcy spotęgowali natarcie na nasze  stanowiska,  które byliśmy zmuszeni  opuścić.   Rannego  kol. Tadeusza pozostawiliśmy nie-przytomnego  w kosodrzewinie maskując   jego  obecność liśćmi  i  gałęziami,   sami  zaś przebiliśmy się przez  pierścień wroga i   dołączyliśmy do  macierzystego  oddziału  "Dąb".

Wieczorem tego  samego  dnia otrzymałem rozkaz  wyruszenia z  kolegami "Krakowiakem" i  innymi  na miejsce stoczonych walk w celu odszukania kol. "Kłosa".   Po dokładnym przeszukaniu miejsca w którym pozostawiliśmy rannego, stwierdziliśmy, że kol. Tadeusz  Piotrowski   dostał się w ręce niemieckie,   o  czym zameldowaliśmy d-cy por. Dalowi  ps."Dąb". Po  upływie 3  dni  d-ca  oddziału złożył meldunek swoim przełożonym, że szereg. T. Piotrowski  ps."Kłos" zginął  w walce z Niemcami  na górze Kotoń we wsi   Zawadka.

Wracając   do  walki  którą  stoczyliśmy,   to  wg.  mojego rozeznania, co  potwierdził p. Galowitz ówczesny d-ca n. oddziału,   z  którym rozmawiałem w roku 1971   -  Niemcy byli  zdezorientowani  i nie spodziewali   się w  tym miejscu i   o tej  porze naszego  oddziału.

Silna mgła uniemożliwiła im rozeznanie naszych sił.   Gdyby walka rozpoczęła się o  godz.10,   to rozbili  by nas w pył i  prawdopodobnie nie zdążylibyśmy spalić  furmanki  z  dokumentacją i   sprzętem który konwojowaliśmy. Poza tym, walka naszego oddziału opóźniła dotarcie Niemców do Zawadki, których celem było zaatakowanie od tyłu dowództwa K.O. i oddziałów "Żelbetu".

W ogólnej strategii, walka naszego oddziału dała możliwość wycofania się z Zawadki Sztabu Komendy Obwodu i oddziałów zgrupowania "Żelbet" oraz innych tam walczących.

Widocznie stan mojego zdrowia był beznadziejny, bo jeszcze tego samego dnia przewieziono mnie do szpitala polowego w Kobielniku. Komendant szpitala dr. "Lech" oglądnął ranę i powiedział: "chłopie masz szczęście, jutro byłoby za późno" - jak się okazało groziła mi amputacja ręki na skutek postępującej gangreny.

Szpital zlokalizowany był w trzech domach pod lasem u podnóży góry Wierzbanowskiej w miejscu trudnodostępnym dla wroga.

Na nasze szczęście obsługę szpitala zasiliły dwie kwalifikowane pielęgniarki, które miały za sobą powstanie warszawskie. Jedna z nich o ile pamiętam miała ps. "Nel", dała mi krew co było jedynym lekarstwem dla podratowania mojego zdrowia.

W tym okresie było nas okaleczonych około osiemnastu i właśnie tym Paniom zawdzięczam dezynfekcję odzieży, pościeli i odwszenie wszystkiego i wszystkich, co niewątpliwie miało związek z tym, że nie zapanował tyfus.

Pacjentami byli żołnierze (partyzanci) z różnych oddziałów, przeważnie ranieni w walkach z okupantem. Były ciężkie i bardzo ciężkie przypadki (rany brzucha, piersi, głowy, kończyn itp.).

W izbie w której leżałem, było nas zdaje mi się ośmiu, leżałem obok ko-legi ps. "Ość" albo "Kość" był ciężko ranny w biodro, nie pamiętam już z jakiego oddziału się wywodził. W każdym razie pamiętam, że był dla mnie przyjazny i za Jego staraniem otrzymałem krew.

Był najstarszym pacjentem szpitala i z Jego zdaniem wszyscy się liczy-li. W ogóle obsługa szpitala na czele z Komendantem dr. "Lechem" była dla nas serdeczna i robiła wszystko aby doprowadzić nas do zdrowia. Trzy chałupy przycupnięte na skraju lasu mieściły około osiemnastu chorych partyzantów. W jednej z nich była sala operacyjna (izba ze stołem nakrytym prześcieradłami) wyposażona w leki (dzisiejsze apteczki  domowe)  i  podstawowe narzędzia chirurgiczne.

Mimo  tak skromnego wyposażenia panował ład i  porządek,   co było zasługą pań z powstania warszawskiego,  które pełniły funkcję pielęgniarek.

Cechowała  je kultura osobista, co  było  widoczne  w ich zachowaniu i  wykonywaniu swoich obowiązków.

Boże Narodzenie przeleżałem w gorączce i niewiele pamiętam tamtych świąt.  W Nowy 1945  Rok otrzymałem wiadomość, że przyjechała po mnie matka.  Wiadomością tą byłem zaskoczony,   a szczególnie jak zobaczyłem spłakane  "matczysko"  jak tłumaczyła Komendantowi   dr. "Lechowi", że trzy dni  mnie szuka.   Była już w Kornatce, w Górze Jana i   tu jest drugi  raz, wszyscy mówili,  że tu gdzieś w Kobielniku jest partyzancki   szpital, jednak nikt nie wskazał domów w  których się mieści, nawet  sąsiedzi.

Piszę o  tym dlatego,  aby zwrócić uwagę  jak daleko  posunięta była konspiracja, a szczególnie w śród miejscowej  ludności.

Na prośbę matki, zostałem urlopowany do  dalszego  leczenia w Wieliczce.

Ostatni opatrunek wykonał mi  sam dr. "Lech", rana była dalej  groźna, wystające, kostki  usunął, ranę  zdezynfekował, rękę  usztywnił na temblaku i  zalecił operacyjne leczenie.

Pielęgniarki   sprowadziły mnie  do  wsi, gdzie czekały na mnie  sanie i dwóch kolegów którzy mieli mnie ubezpieczać do  Wieliczki.

Przy pożegnaniu, matka podziękowała pielęgniarkom za opiekę  i  zaprosiła je do Wieliczki.   Jak się  później  dowiedziałem, odwiedziły moją rodzinę na stacji  kolejowej  gdzie mieszkaliśmy, ale mnie  już nie zastały,  ponieważ  ukrywałem się  przed NKWD.   One zeszły z gór w kwietniu 1945 r.  i wracały do Warszawy.

 

W czasach powojennych nie miałem okazji  spotkać  swoich współtowarzyszy ani   opiekunów ze szpitala polowego  w Kobielniku -   czego b. żałuję !

Koledzy którzy mnie ubezpieczali   (Staszek Siender i   Józek Hapek) wybrali  drogę przez  Kornatkę  do Drogini.   Odcinek ten przebyliśmy bez kłopotów,  były to drogi  mało uczęszczane i bezpieczne. Mostu w Drogini  pilnowali   żołnierze niemieccy i  byliśmy zmuszeni prze prawić się przez  częściowo zamarzniętą Rabę.  Ale przy wydatniej pomocy moich kolegów, szczęśliwie przed północą dotarliśmy do  Wieliczki. Był  to  ostatni   etap mojej   służby dla  Ojczyzny -  była ona  ciężka, pod-jęta  z  własnej  woli, uważam jednak, że  to  był mój  obowiązek -  byłem z niej   dumny i  zaszczycony, w tym czasie nie przypuszczałem, że za dwa miesiące spotka mnie, rozczarowanie.

Redakcja: Piotr Kaczor


2008 / 2017 © .:: AK GROT::. Wszystkie prawa zastrzeżone